Nowocześnie o patriotyzmie

Balet "I przejdą deszcze..." z muzyką Henryka Mikołaja Góreckiego to rozprawa z demonami najnowszych dziejów Polski oraz bogoojczyźnianą wizją polityki historycznej

Niewielu współczesnych kompozytorów godzi się, by ich autonomiczne partytury, dzieła przeznaczone do wykonania koncertowego, niededykowane teatrowi tańca, były wykorzystywane na baletowej scenie. Twardo bronią ich artystycznej suwerenności, myśląc, że dodane elementy taneczne osłabią moc kompozycji, rozproszą ich artystyczną wartość, tak że staną się one w najlepszym razie tylko równorzędnym elementem widowiska. Henryk Mikołaj Górecki nie był wyjątkiem. Niechętnie udzielał licencji na wykorzystywanie swoich utworów nawet najbardziej uznanym w świecie choreografom, z rzadka potem przyznając, że rezultaty okazywały się niekiedy zadziwiająco dobre.

Bo przecież muzyka tego twórcy, bodaj jak żadna inna powstała w ostatnich dekadach, wydaje się doskonale służyć tańcowi. Jej charakterystyczny, zrodzony z wewnętrznego konfliktu i sprzeczności idiom, zawarty w zderzeniu beztroskiego, żywiołowego ruchu z nabożnym skupieniem i religijną refleksją, ze sztuką baletową współgra wyśmienicie. Potrzeba tylko dobrego architekta tańca, aby w silnie odczuwalnym pulsie muzyki Góreckiego, na styku skrajnych emocji, w miejscu epatowania przez kompozytora ekspresyjnym konfliktem, odnalazł inspirację do snucia inteligentnej wizji choreograficznej.

Artystą świadomym scenicznego potencjału tych kompozycji okazał się po raz kolejny Krzysztof Pastor. Na deskach Teatru Wielkiego – Opery Narodowej przygotował spektakl „I przejdą deszcze...”. To nie pierwsze jego spotkanie z opus zmarłego niedawno kompozytora. W swoich przedstawieniach sięgał już do III Symfonii „Symfonii pieśni żałosnych”, Koncertu klawesynowego, doceniając ich głębię wyrazu, a jednocześnie rytmiczną stałość, świetnie nadającą się do tańca repetytywność, i to zarówno w odsłonie introwertycznej, refleksyjnej, jak i ekstrawertycznej, radosnej. Tym razem wykorzystał Beatus vir, orkiestrową wersję Quasi una fantasia, Kleines Requiem für eine Polka oraz fragmenty Salve, sidus Polonorum, które stały się kanwą baletowej wariacji na temat idei polskości, rodzimej historii, obfitej w tragiczne wydarzenia, ale nade wszystko co rusz odradzającej się nadziei, pozwalającej spokojnie patrzeć Polakom w przyszłość.

Podejmując ten wielki, a przez to niebezpieczny temat, w obliczu toczącej się gwałtownej dyskusji na temat specyficznie przez część społeczeństwa pojmowanej polityki historycznej, Pastor naraził się na niebezpieczeństwo zaprezentowania prostej dydaktycznej opowieści o patriotyzmie, ale także opowiedzenia się po jednej ze stron konfliktu. Już samo powołanie się na poezję Krzysztofa Kamila Baczyńskiego w tytule baletu, osnucie libretta wokół pojęć wspólnoty, lęku, klęski i tęczy, a więc symbolu nadziei, przywołanie w literackim komentarzu postaci Polki czekającej w samotności na walczącego w najczęściej przegranych bitwach mężczyznę, przeciwstawienie sobie grup „My”, „Silni”, „Nasi”, „Inni”, personifikacja metaforycznego „Złowrogiego” oraz „Tchnienia”, wreszcie przypomnienie bolesnych wydarzeń związanych z dwoma światowymi wojnami – musiały wzbudzać czujność.

Szczęśliwie choreograf uniknął mielizn szkolnej łopatologii i syndromu wciąż popularnej „akademii ku czci”, nie wprowadził na scenę narodowych znaków, nie zarzucał widza patetycznymi treściami. Raczej poruszał się w sferze symboli, odwoływał się do rozpoznawalnych archetypów, a jednocześnie pozwalał na otwartą interpretację dzieła, na dobranie przez widza indywidualnego klucza. Brak fabuły i wyraźnego ukonkretnienia wydarzeń w balecie „I przejdą deszcze...” to zresztą największa siła premierowego spektaklu. Pomijając zapisane w programie libretto, dałoby się bowiem zupełnie odejść od narodowego tematu i zatopić zmysły w sekwencji pięknych i wzruszających obrazów, stanowiących abstrakcyjną, oderwaną od historycznej narracji refleksję na temat nieszczęśliwej miłości...

Obok interpretacyjnej ambiwalencji to właśnie estetyczna schludność baletu stanowi jego największą wartość. Pastor nigdy nie był choreografem awangardowym, łamiącym prawa klasycznego tańca, poszukującym nowych technik tanecznej ekspresji. I choć jego przedstawienia noszą znamiona oryginalności, w zakresie wykorzystanych środków tchną świeżością, w kształcie zawsze eleganckie i precyzyjnie skonstruowane, nie wychodzą poza baletowy mainstream narodowych scen, które z założenia są bardziej zachowawcze. Jednak w spektaklu „I przejdą deszcze...” estetyczna ostrożność Pastora nie przeszkadzała. Podziw wzbudzały klarowna forma układów choreograficznych, przekonująca i czytelna w zawartych emocjach plastyka ruchu, do tego współczesne kostiumy oraz szlachetnie zakomponowana przestrzeń z subtelną grą świateł (Bert Dalhuysen) i wspierającymi przekaz, a nienachalnymi projekcjami (Miguel Nieto).

Aliści najbardziej fascynowała niebywała koherencja ruchu z muzyką. Oglądając kolejne z czterech obrazów przedstawienia, trudno było oprzeć się wrażeniu, że dźwięki muzyki Góreckiego były dla Pastora nie tylko inspiracją, lecz pretekstem. Partytura, jej uczuciowa zawartość, okazała się ożywczym punktem wyjścia. Tę przystawalność baletowej formy do dramaturgii dzieł kompozytora świetnie wyczuwali tancerze. Pod batutą Wojciecha Michniewskiego poruszali się swobodnie, bez cienia zawahania, wydobywając z ciała bogactwo emocji, w pełni angażując się w odmalowanie niesionych przez choreografię treści. Następujące po sobie formalne ogniwa kompozycji Góreckiego pozwoliły tancerzom posługiwać się charakterystycznymi dla odmiennych grup bohaterów gestami, z łatwością poruszać się w przypisanych brzmieniowym segmentom dzieła sekwencjach ruchów.

Wiele scen baletu „I przejdą deszcze...” zapadnie w pamięć – chociażby ekspresyjny duet Dwojga Złowrogich (Adam Kozal i Elgor Menshikov) w inicjalnym „Czasie wspólnoty”, poruszający pląs cierpiącej kobiety w „Czasie lęków” (fenomenalna Dominika Krzysztoforska) przy dźwiękach nostalgicznej Quasi una fantasia, podkreślane energetycznymi ustępami Kleines Requiem..., bitwy rozgrywane w obrazie „Czas klęski”, wdzięczny pas de caractére w rytmie żywiołowej polki czy zachwycający czułością pas de deux Pary Naszych (Aleksandra Liashenko i Paweł Koncewoj), zwieńczony smutnym pożegnaniem umierającej w płomieniach kochanki. Kulminacją przedstawienia było jednak a solo Tchnienia w przedostatnim obrazie. Zjawiskowy holenderski tancerz Rubi Pronka potrafił w sposób bezapelacyjny zawładnąć sceną. Jego kontemplacyjny, odmierzany powolnymi ruchami taniec, w strugach oczyszczającego i odświeżającego deszczu, nie tylko podkreślił piękno ludzkiego ciała i siłę emocji, ale nadał spektaklowi sens, odkrył jego znaczenie. I tylko szkoda, że choreograf dodał jeszcze kodę w postaci zbiorowego układu corps de ballet do dźwięków ostrego i zbyt jednoznacznego semantycznie Salve, sidus Polonorum...

Nareszcie Polski Balet Narodowy otrzymał spektakl godny swojego statusu, skrojony na możliwości i ambicje konsekwentnie odzyskującego formę zespołu. O pożądanej na najważniejszej scenie w kraju tematyce, z muzyką jednego z najsłynniejszych kompozytorów XX wieku. Do tego pod każdym względem dobrze zrealizowany.



Daniel Cichy
Tygodnik Powszechny
7 kwietnia 2011