O aktorstwie i człowieczeństwie na poważnie

Wszystko da się wytłumaczyć na zasadzie racjonalnej argumentacji, właściwie nie ma rzeczy, której nie dałoby się sprowadzić do poziomu normalności. To ważna lekcja, bo świat wokół nas się zmienia, a my musimy umieć zatrzymać czające się wokół szaleństwo. W ogóle ten spektakl zyskał na aktualności w kontekście tego, co dziś dzieje się na całym świecie, a my zaczynamy uświadamiać sobie współczesne niebezpieczeństwa.

Ze Sławomirem Grzymkowskim, absolwentem PWST w Warszawie, aktorem warszawskiego Teatru Dramatycznego, Najlepszym Aktorem 18. Festiwalu Sztuki Reżyserskiej Interpretacje w Katowicach, rozmawia Magdalena Mąka z Dziennika Teatralnego.

Magdalena Mąka: Miał pan to szczęście pracować z wybitnymi reżyserami, zastanawia mnie, do jakiego stopnia mieli wpływ na pana postawę artystyczną?

Sławomir Grzymkowski: To jest głównie zasługa mojego dyrektora w Teatrze Dramatycznym, Piotra Cieślaka, który w zasadzie odbudował ten teatr. Piotr zgromadził tam fantastyczny zespół, dodatkowo dawał nam szansę współpracy z wybitnymi reżyserami: Krystianem Lupą, Krzysztofem Warlikowskim, Grzegorzem Jarzyną, Agnieszką Glińską, Pawłem Miśkiewiczem, Jerzym Jarockim i wieloma innymi. To były bardzo różne oraz inspirujące światy. Możliwość obserwowania i doświadczania sposobu, w jaki myślą, kreują rzeczywistość i czego wymagają od aktora było wartościową lekcją, z której ja mogłem wiele czerpać.

Uzupełniali się, czy każdy wnosił inne spojrzenie, odmienną jakość?

Można powiedzieć, że do pewnego stopnia uzupełniali się. Wszyscy potrafili genialnie czytać tekst, nie łamiąc mu kręgosłupa konstrukcyjnego. Wyczytywali między wierszami sensy i emocje, które zazwyczaj umykają w pierwszym czytaniu. Sposób, w jaki pracują, sprawiał, że czułem potrzebę sprawdzania siebie.

Co wobec tego przyciągnęło pana do Janusza Opryńskiego?

Myślę, że spotkanie z Januszem nastąpiło dla mnie w idealnym momencie, kiedy byłem już gotowy na taką współpracę. To było w 2013 roku, w zasadzie dużo było w tym przypadku, bo w „Lodzie" miał grać Adam Woronowicz, który z racji innych swoich zobowiązań musiał się z tej współpracy wycofać. Wówczas to Łukasz Lewandowski zaproponował moją osobę i tak zaczęła się nasza wspólna przygoda. Ja oczywiście nie miałem wówczas świadomości na co tak do końca się godzę...(śmiech)

Nie znał pan Teatru Provisorium?

Nie znałem. Kiedyś nasze drogi skrzyżowały się na festiwalu w Opolu – ja występowałem w przedstawieniu Krystiana Lupy „Powrót Odysa", a Janusz Opryński prezentował „Ferdydurke", która nota bene okazała się zwycięskim przedstawieniem. Pamiętam, że bardzo przeżywaliśmy przegraną z jakimś Teatrem Provizorium z Lublina. Tak się złożyło, że po latach nasze ścieżki znów się szczęśliwie zeszły.

Współpraca nie zakończyła się na „Lodzie", uczestniczy pan w kolejnych projektach lubelskiego teatru.

Praca z Januszem bardzo mi odpowiada, bo jest poparta głęboką analizą. Ja uwielbiam się uczyć, a on poszukuje możliwie najszerszych kontekstów, co mi niezwykle pomaga w budowaniu postaci. Tu nikt się nie spieszy ani nie unika dodatkowej pracy. Dziś jest to niespotykanie rzadka praktyka. W teatrach instytucjonalnych najczęściej wygląda to tak, że aktorzy spotykają się na próbach i czytają tekst, ale to wszystko dzieje się przy ograniczeniu czasowym. Nikt nie rzuca się w wir dodatkowej pracy, ponieważ ma inne zajęcia. Janusz podąża zupełnie inną drogą.

Wychodzi na to, że także aktor nie czerpie zbyt wiele z powierzchowności, przeciwnie potrzebuje wnikliwej analizy i dodatkowych sensów.

Ja mam nadzieję, że teatr wróci na takie tory, gdzie tekst będzie bardzo istotny. Komuś może się wydawać, że wielokrotne czytanie tego samego tekstu jest żmudne czy nudne, ale to ma głęboki sens. Wielokrotne konfrontowanie się z daną treścią pozwala na dogłębne zrozumienie. Ja, pracując nad rolą, ciągle mam przed oczyma scenariusz. Przychodząc na próbę, mam już coś przemyślane, nasuwają mi się różne skojarzenia. Jeżeli druga strona postępuje dokładnie w ten sam sposób, to wówczas dochodzimy do ciekawych wniosków, wspólnie szukając najlepszej drogi. Współpracując z Lupą, czy Opryńskim nigdy nie musieliśmy posiłkować się innymi produkcjami, by coś skonstruować. Fakt, że dany spektakl jest owocem naszego spotkania, wydaje mi się najwartościowsze.

Widząc obszerność i emocjonalny ciężar tekstu nie miał pan wątpliwości?

Przy pierwszym czytaniu miałem ogromne obawy, że nie pogodzimy tak obszernych narracji Grossmana i Littella. To są radykalnie różne teksty, mimo że opowiadają o tych samych rzeczach. Ja zdecydowanie optowałem za tym, by wniknąć głębiej w kontekst antyczny, zamiast rozbudowywać inscenizację w oparciu o myśl Grossmana. Drugą, wcale nie łatwiejszą sprawą, było znalezienie sposobu na to, jak opowiedzieć Holokaust. Od początku wiedzieliśmy, że nie wolno nam niczego inscenizować, mogliśmy jedynie dotykać tego tematu, odwoływać się do pewnych plam wrażeniowych. Nie czuliśmy się na siłach, by odtwarzać emocje ofiary.

Propozycja zagrania „zła wcielonego" budziła więcej ekscytacji czy obaw?

Bardzo ucieszyłem się, że Janusz powierzył mi Thomasa. To „zło" wydało mi się bardzo atrakcyjne, seksowne, uśmiechnięte i niedemoniczne. Tekst Littella fantastycznie pokazuje, jak autorytety moralne mogą popchnąć nas do niewiarygodnych czynów. Wyobrażam sobie, że tak to mogło wyglądać w przypadku Zagłady, kiedy to inteligentni ludzie uwierzyli, że należy walczyć z Żydami. Zwróćmy uwagę, że to byli znakomicie wykształceni ludzie, a nie banda wariatów. W moim odczuciu to były normalne racjonalne rozmowy, toczone gdzieś w muzeum czy przy winie.

Littell udowodnił, że o złu można mówić także w sposób intelektualny...

Po pierwsze trzeba w to zło uwierzyć. Ja podchodziłem do Łaskawych ze trzy razy. Po raz pierwszy przestałem czytać w momencie opisu akcji na Ukrainie, kiedy to zacząłem zastanawiać się, gdzie oni będą ukrywać kolejne ciała. To było coś tak potwornego, bo nagle zaczynamy akceptować Maksa i podążmy za nim. Rozumiemy, że spotkały go w życiu różne okropne rzeczy, w których zatracił się, ale równocześnie dostrzegamy w nim człowieka, a nie jakiegoś bezdusznego potwora. Ten spektakl pomógł mi zrozumieć, że trzeba zrezygnować z narracji ofiar, do której przywykliśmy i dostrzec inne aspekty. Lektura Baumana otwarcie pokazuje, że taka skala mordu może wydarzyć się jedynie w cywilizowanym i zorganizowanym kraju. Ten aspekt bardzo nas interesował, próbowaliśmy zrozumieć motywy sprawców Zagłady, co nimi kieruje.

Narodowy socjalizm poniekąd zastąpił Maksowi ojca, zbudował w nim poczucie uczestniczenia w czymś niebywale ważnym, sprawił, iż ten zapragną realizować nawet tak nieludzką oraz utopijną ideę.

Tu znowu pojawia się grecka figura. Orestes, pragnący pomścić swojego ojca Agamemnona, ma wiele wspólnego z Maksem, który żyje niespełnioną miłością do mitycznego ojca.

Nie obawiał się pan, że liczne nawiązania do wątków antycznych sprawią, iż spektakl będzie mało czytelny?

Janusz do tego stopnia szanuje widza, że nie upraszcza, za co bardzo go cenię. Wielokrotnie powtarzał – „Zostawmy to widzowi, jeżeli jest przygotowany, to będzie odczytywał kolejne poziomy, jeżeli nie, to weźmie ze spektaklu mniej, ale to mniej wcale nie oznacza, że gorzej". Jest to rodzaj intelektualnej rozmowy z widzem, którą zdecydowanie warto podjąć.

Budowanie spektaklu czy kreowanie postaci, której się nie wierzy jest możliwe?

To jest bardzo trudne, moim zdaniem, trzeba koniecznie wierzyć w to, co się robi.

Zdarzyło się panu kiedyś grać w spektaklu, nie wierząc samemu sobie?

Nie. Zdarzyło mi się występować w spektaklach, które mi się nie podobały, ale w takich sytuacjach próbuję możliwie głęboko zrozumieć, przeniknąć postać, którą tworzę, nawet jeżeli twórca spektaklu się nad tym nie pochyla. Reżyser nie musi wiedzieć, co mnie tak naprawdę inspiruje. Nie słyszy mojego wewnętrznego monologu, który mnie prowadzi, ale dla mnie to są rzeczy niezwykle ważne, bo nie potrafię się zgodzić na płytki i powierzchowny teatr. Jestem uczniem profesor Ryszardy Hanin. To były najnudniejsze zajęcia w szkole teatralnej, bo ona ciągle powtarzała „Nie dziecko. To nie tak. Powoli. Musisz w tym być". Tak naprawdę, dopiero jak zacząłem pracować w teatrze, zrozumiałam o co jej chodziło. Ona zawsze szukała człowieka, takich elementów, które dążą do tego, żeby być, a nie grać.

Zastanawia mnie, na ile „Punk Zero" okazał się wyjątkowym spektaklem, co dał panu, jako aktorowi?

Praca z Januszem, tak naprawdę, pomogła mi dostrzec własne możliwości. Zauważyłem to już podczas realizacji „Lodu", kiedy okazało się, że jestem w stanie poprowadzić spektakl, który trwa ponad cztery godziny, nie schodząc ze sceny. Praca nad narracją Littella pozwoliła mi doświadczyć poczucia wspólnoty. Wydaje mi się, że dotknęliśmy czegoś bardzo ważnego, co nas, jako zespół, bardzo zbliżyło. Znaleźliśmy wspólny język, wrażliwość, wzajemne zrozumienie. Mam wrażenie, że jak człowiek uczy się takich rzeczy, to staje się mądrzejszy, uczy się dystansu i życia. Bo przecież my musimy jakoś przeżyć, skonfrontować się i na swój sposób przepracować Holocaust. Bez zrozumienia, nie jesteśmy w stanie opowiedzieć tej historii.

Ważne jest także by zbytnio nie okrzepnąć w tej makabrycznej historii, by ocalić w sobie pierwiastek pewnej wrażliwości i czujności na otaczającą nas rzeczywistość. Nikt nie może zagwarantować, że podobna historia się nie powtórzy. Rzeczy, które do tej pory wydawały się nam niewiarygodne, nagle okazują się wytłumaczalne, a jeśli wytłumaczalne to i zrozumiałe.

Wszystko da się wytłumaczyć na zasadzie racjonalnej argumentacji, właściwie nie ma rzeczy, której nie dałoby się sprowadzić do poziomu normalności. To ważna lekcja, bo świat wokół nas się zmienia, a my musimy umieć zatrzymać czające się wokół szaleństwo. W ogóle ten spektakl zyskał na aktualności w kontekście tego, co dziś dzieje się na całym świecie, a my zaczynamy uświadamiać sobie współczesne niebezpieczeństwa. Ja, pracując nad tym spektaklem, uświadomiłem sobie jeszcze jedną, ważną rzecz. Bo to, że co jakiś czas wybuchają wojny, to dobrze wiemy, ale zastanowienie się, co ja zrobiłbym w takiej sytuacji, czy odnalazłbym w sobie taką siłę, by móc przeciwstawić się złu jest pytaniem wstrząsającym. Szukanie odpowiedzi na takie pytania wydaje mi się być niezwykle ważne.

___

Sławomir Grzymkowski - Aktor teatralny, filmowy, telewizyjny i radiowy. Urodził się 5 marca 1968 w Działdowie. Absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej (1993). Aktor Teatru Dramatycznego m. st. Warszawy. Współpracuje z niezależnymi twórcami i grupami teatralnymi, m.in. ze Studiem Teatralnym KOŁO - Igor Gorzkowski (Taksówka, Sandman, Ukryj mnie w gałęziach drzew, Złota strzała, Trip 71), Provisorium w Lublinie – Janusz Opryński (Lód, Zero łaskawe). W Teatrze Telewizji współpracował m.in. z Andrzejem Wajdą (Bigda idzie, 1999), Janem Englertem (Kordian, 1994), Piotrem Cieplakiem (Człowiek, który był czwartkiem, 1997), Agnieszką Glińską (Heloiza i Abelard, 1997; Bambuko, 1998). W Teatrze Polskiego Radia zagrał w kilku słuchowiskach: Sposób na bestseller, Poskromienie złośnicy, Twój liść nazywa się Europa, ale to za mało, żeby żyć, Niezapamiętanie.



Magdalena Mąka
Dziennik Teatralny Lublin
10 czerwca 2017