O, święty Jacku!

Na przepełnionej widowni premierowego przedstawienia "Kuronia" można było zobaczyć m.in. legendy opozycji, przyjaciół głównego bohatera, a pomiędzy nimi trójkę aktorów kłócących się o ocenę ich działalności i spuścizny.

O Kuronia, o plan Balcerowicza i porzuconych pracowników zlikwidowanych pegeerów, o seksizm opozycjonistów i generalnie - czy można było inaczej. W spektaklu czas przeszły stale miesza się z teraźniejszym, a w końcówce także z receptami na przyszłość. Wyciągnięcie z szafy z etykietą "Powojenna historia Polski" figury Kuronia (grany przez młodziutkiego Oskara

Stoczyńskiego, bardziej niż Chrystusa z pasji przypomina ludowego, dobrotliwego świątka) skutkuje eksplozją całej zawartości. Mamy więc proces, podczas którego prokurator i obrońca przerzucają się faktami z biografii bohatera. Jesteśmy świadkami rujnujących życie rodziny Kuroniów rewizji i aresztowań. Słuchamy monologów narcystyczno-sadystycznej Ojczyzny, dla której poświęcił życie, a także monologu zmarłej żony Gai z niezrealizowaną wizją Polski rządzonej na równi przez kobiety i mężczyzn. Oglądamy też ewolucję autora książki o Kuroniu, który pod wpływem bohatera porzuca negatywny obraz rodaków i zaczyna wierzyć w dialog, szansę budowania mostów i kompromisu. I właśnie to dziedzictwo Kuronia ma być największym zagrożeniem dla dzisiejszej pisowskiej władzy i nadzieją na lepszą przyszłość. Dużo tego jak na jeden - ważny i potrzebny - spektakl. Za dużo.



Aneta Kyzioł
Polityka
2 lutego 2017