O współczesnych inżynierach naszej wyobraźni

Królicze uszy? Mysz robiąca przekopki na scenie? Groteskowy pogrzeb? Krytyka krytyki. Bunt przeciwko elitom i satyra społeczna. Zaiste, intrygująca oryginalność. A wszystko doprawione potocznym, metaforyczno-wulgarnym językiem.

Ocena spektaklu „Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej” zaprezentowany na deskach zabrzańskiego Teatru Nowego przez zespół artystów z Teatru im. Szaniawskiego w Wałbrzychu, stanowi trudny orzech do zgryzienia. Wiele w nim niejasności, potyczek słownych, wulgaryzmów, dowcipu sytuacyjnego, a co najważniejsze krytyki, przez duże K.

Dynamiczne postaci na każdym kroku atakują widza seriami gołosłownej krytyki, puszczanymi z karabinu maszynowego poirytowanych ust. Krzyczą, wypłakują się, obrażają. W spektaklu przedstawiono dwie antagonistyczne sfery społeczne. Elity rządzące, artystyczne oraz zwykłych zjadaczy chleba, niejednokrotnie życzących im śmierci. Już na samym początku, zaraz po wejściu na widownię, widz czuje się nieco zdezorientowany, gdyż scenę zapełniają teatralne fotele, obite czerwonym aksamitem, natomiast publika zajmuje miejsca na specjalnie przygotowanych poduszkach. Przybyłych wita osoba w stroju myszy. Następnie, w przestrzeń gry dynamicznie wkracza sfrustrowana kobieta, ubrana w zwyczajne jeansy i białą bluzę. Pani ta, określająca się nazwiskiem Bausch opowiadając o degrengoladzie społeczeństwa często operuje metaforycznym słownictwem. Płynnie przechodzi od rozgoryczenia, poprzez frustrację, złość aż do rozrzewnienia. Przed widownią roztacza krytykę wizji powszechnego Peweksu. Jej misją jest uświadomienie publiczności, że każdy z nas codziennie zakłada królicze uszy, służy systemowi i pochlebstwami daje się głaskać po tyłku. Swoje wypowiedzi przerywa schizofrenicznym wołaniem: „Pani Bausch, nie jest pani warta ani jednej marki, którą na panią wydajemy!”. Nie w smak jej konformistyczne podejście miłośników beneficjentów establishmentu. Kobieta przytacza naczelne wytyczne rady programowej inżynierów wyobraźni, które mówią, by tworzyć tak, „żeby tylko nie było nudno, żeby nie było pokomplikowanie…żeby w ogóle nie było!”. Jej słowa niczym echo, tętnią w myślach widzów. Koperta, która pojawia się w pierwszej części spektaklu i przewija się przez kolejne staje się słowem-znakiem. Frustracja kobiety narasta, a wraz z nią przez teatralną atmosferę przelewa się fala znużenia. Za dużo, za głośno, dość. Kobieta znika, natomiast jej miejsce zajmuje znudzony życiem artysta, poirytowany faktem nieotrzymania Oskara. Jego asystentka/wnuczka/kochanka karmi go zupą, którą jegomość pluje. Zgorszenie? Niesmak? I przerwa. Antrakt wypełniają cytaty luminarzy współczesnej kultury, które przytacza dwójka aktorów. Kolejna scena przenosi widza w samo centrum pogrzebowego zamieszania. Tu, oto, właśnie zmarł pewien reżyser, najważniejszy inżynier wyobraźni elit. Na pogrzeb przybywają artyści oraz zwykli ludzi, a także łowcy autografów. Brak tu peanów wychwalających zmarłego. Wśród podniosłych pieśni liczy się tylko dbanie o własny wizerunek. W centrum zainteresowania przybyłych gwiazd znajdują się jedynie one same. Cóż poczną bez swojego guru? Kto im teraz wskaże drogę? I kolejna scena, i kolejna, a atmosfera nie zmienia się. Aktorzy pławią się w nieustannym krytykowaniu elit rządzących zbiorową świadomością, urzędników, establishmentu…wszystkich.

Na telebimie, umieszczonym na tylniej ścianie sceny pojawiają się cytaty pochodzące z recenzji spektaklu „Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej”, które zostały opublikowane na łamach najpoczytniejszych polskich tytułów prasowych. Nie są to najprzychylniejsze opinie, a z pewnością ich autorzy nie stworzyli hymnów pochwalnych na cześć sztuki. Wykorzystanie tego rodzaju elementu scenograficznego, podnoszące wartość artystyczną sztuki świadczy o olbrzymim dystansie, jaki do swojego dzieła ma zarówno autor tekstu, Paweł Demirski, jak i reżyserka Monika Strzępka. 

W warstwie językowej tekstu dramatu można zaobserwować zarówno bogactwo symbolicznego, metaforycznego słownictwa, jak i wulgaryzmów oraz banałów. Irrelewantne frazesy zazwyczaj zostają celnie zbijane przez nadchodzące z zaskoczenia riposty. Szermierka słowna zostaje wcielona w czyn. Ucho wytrawnego słuchacza z łatwością wychwyci wiele złotych myśli, oddających ironię, groteskę oraz realność współczesnego świata. Jednakże, zdarza się i tak, że perły giną w grząskim gruncie prymitywizmu i wulgarności.

Ciekawym zabiegiem reżyserskim było wykorzystanie afiszu teatralnego, tworzącego scenografię spektaklu, jako obrazu odwoławczego. Aktorzy często opierali się o ścianę, którą zdobił plakat i wskazywali na swe nazwiska bądź wzdychali nad nim w zadumie nad swoim życiem i twórczością.

Spektakl „Był sobie Andrzej, Andrzej, Andrzej i Andrzej” jest niewątpliwie ciekawym doświadczeniem estetycznym. Dla niektórych wstrząsającym, dla innych frapującym, a dla jeszcze innych fascynującym. Powszechne sądy smaku zostały przemielone przez maszynkę komercjalnego slangu elit, poczym zdegradowane. Natomiast, indywidualny gust hołdujący przeciętności podniósł się do rangi wyroczni. Spektakl ten jest ważnym punktem na mapie polskiego dyskursu toczącego się wokół kultury, sytuacji ekonomicznej instytucji kultury, polskiego teatru oraz statusu artysty. Ważny, lecz niekoniecznie odkrywczy. Spektakl uświadamia widzowi, że polska sztuka nadal żyje wielkimi legendami, rodem z czasów PRLu, które dziś, w zupełnie nowej rzeczywistości dziejowej są podobne do statków widmo. Reżyser Monika Strzępka odważnie rozprawia się z narodowymi mitami, mistrzowskim pokoleniem, ludźmi-symbolami oraz z całą skostniałą tradycją. Eksperyment ryzykowny, acz wart zachodu.



Magdalena Mikrut-Majeranek
Dziennik Teatralny
26 października 2010