Obrazki z wystawy

Najbardziej wyczekiwana premiera sezonu zakończyła się najbardziej dojmującą porażką. Za "Borysem Godunowem" z warszawskiego Teatru Polskiego nie przemawia nic.

Być może pułapką były same huczne zapowiedzi o tym, że "Borys Godunow" w reżyserii Petera Steina będzie najbardziej wymagającą inscenizacją w polskich dramatycznych teatrach repertuarowych od 1989 r. Skala przedsięwzięcia, ranga tekstu, w końcu nazwisko jednego z najwybitniejszych reżyserów teatralnych w Europie - to wszystko zrobiło swoje. Rozbudziło oczekiwania.

"Borys Godunow" okazał się spektaklem innym. Od początku oglądamy opowieść pozbawioną energii albo inaczej mówiąc, opowieść, z której energia musiała ulecieć, jeśli tylko weźmiemy pod uwagę, że przedstawienie z Polskiego stanowi powtórzenie wersji dramatu Puszkina, którą Stein pokazał w moskiewskim Teatrze Et Cetera w 2015 r. Znakomita większość scen, ich przestrzenna kompozycja, odwołuje się zatem do już wcześniej przepracowanej formuły. To zastanawia, bo praca z aktorami w takim wypadku też musiała wyglądać zgoła inaczej. Czy zespół pod wodzą Andrzeja Seweryna mógł dodać coś od siebie, i co ważniejsze, czy Stein w ogóle traktował aktorów indywidualnie? Trudno odpowiadać stanowczo, choć rezultat daje do myślenia. Można odnieść wrażenie, że wszyscy grają tu role, do których nie zostali przekonani, co więcej jednak, grają tak, jakby musieli odtwarzać teatr, w który nie wierzą. Ktoś powie, że to teatr tradycyjny, klasyczny, a taki dziś natychmiast jest skazany na porażkę. To nieprawda, bo kostium zaprojektowany z dbałością o najmniejszy detal, wyraźny ton decorum i nawet scenografia sprzed kilkudziesięciu lat - nie decydują jeszcze o niczym. Taki teatr bowiem potrafi przemawiać o wiele dobitniej niż niejeden odważny seans postdramatyczny.

Jedna z najbardziej znanych historii o władzy i jej pragnieniu tym razem nie zadziałała. Sam Andrzej Seweryn w roli tytułowej zdaje się pogubiony, choć na pewno korzysta z bardzo skromnych środków, jakby chciał pozostać nieco z boku, trochę niczym postać symboliczna. Z kolei Marcin Bubółka jako Samozwaniec - rola w tym dramacie dająca najwięcej możliwości - nawet nie zbliżył się do postaci, ratując się nadekspresją i nietrafioną w stosunku do tekstu retoryką . To mało, Puszkina trzeba umieć wypowiedzieć. Cóż, otrzymaliśmy pozór problemów, zero emocji i teatr prosto z muzealnej gabloty.



Przemysław Skrzydelski
wSieci Historii
17 czerwca 2019
Spektakle
Borys Godunow
Portrety
Peter Stein