Oby nie była to ostatnia taka sztuka Schaeffera

w "Ostatniej sztuce" nic nie jest takie, jakie może się wydawać na pierwszy rzut oka. Krakowscy aktorzy Grzegorz Matysik i Bogdan Słomiński, wcielający się w role próbujących dojść do porozumienia autora i aktora, do spektaklu wciągają publiczność. Podczas "Ostatniej sztuki" widzowie śmieją się już nie tylko z tego, co dzieje się na scenie, ale także z samych siebie. Z aktorami rozmawia Adrianna Calińska w Dzienniku Polskim.

O "Ostatniej sztuce", teatrze i jego przyszłości opowiadają aktorzy Grzegorz Matysik i Bogdan Słomiński.

W takim teatrze jeszcze nie byłem! - krzyczy rozentuzjazmowany pan w pierwszym rzędzie, którego przed momentem aktor obdarował bananem. Po chwili banany fruwają już po całej sali, a początkowo zakłopotani widzowie rozbawieni są do łez.

Nie wiadomo, kiedy i z kim zostanie nawiązany bezpośredni kontakt - w "Ostatniej sztuce" nic nie jest takie, jakie może się wydawać na pierwszy rzut oka. Krakowscy aktorzy Grzegorz Matysik i Bogdan Słomiński, wcielający się w role próbujących dojść do porozumienia autora i aktora, do spektaklu wciągają publiczność. Podczas "Ostatniej sztuki" widzowie śmieją się już nie tylko z tego, co dzieje się na scenie, ale także z samych siebie - w końcu nasze życie pełne jest absurdu.

Scenografia ogranicza się do stołu, dwóch krzeseł i pojawiających się co scenę innych rekwizytów. Najważniejsza staje się relacja aktor - widz.

Na tę sztukę Bogusław Schaeffer kazał czekać wiele lat. O tym, czy rzeczywiście jest ona ostatnią, nie są przekonani nawet sami aktorzy. Autor znany jest bowiem z przekory, niezwykłego poczucia humoru i ogromnego dystansu. Na pewno "Ostatnia sztuka" stanowi zwieńczenie jego wieloletnich rozważań nad teatrem, miejscem sztuki w życiu człowieka i relacjami pomiędzy tworzącymi ją ludźmi. Wielokrotnie podejmował ten temat w poprzednich dramatach: "Kwartecie dla czterech aktorów", "Scenariuszu dla trzech aktorów" czy "Scenariuszu dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego".

Ze sceny pada fundamentalna teza: przyszłość przyniesie upadek kultury. Jeśli uznać ją za myśl samego autora, "Ostatnia sztuka" mogłaby być dowodem na to, że dzisiejsze czasy stanowią niejako ostatni dzwonek na dokonanie teatralnego zwrotu ku prawdziwej twórczości, która - nie rezygnując z refleksyjności - świat przedstawia z przymrużeniem oka. Bo, mimo że urynkowiona i atakowana zewsząd komercją, sztuka wcale nie musi gonić za mass mediami, których odbiorcy nastawieni są na łatwy i przyjemny w odbiorze przekaz. Taki widz to jedynie karykatura, a dowodem na to są chociażby ci, którzy w Warszawie albo Krakowie z zaciekawieniem wybierają się na "Ostatnią sztukę" i na których twarzach już po pierwszych kilku minutach spektaklu pojawiają się, do końca niesłabnące, uśmiechy.

- Kogo rozbawi "Ostatnia sztuka"?

Grzegorz Matysik: Choć na scenie dominuje absurdalny i abstrakcyjny humor, na pewno nie jest to sztuka elitarna, której konwencję zrozumieją tylko wybrani. Każdy widz może znaleźć coś dla siebie.

Bogdan Słomiński: Nie wybieramy widzów, bo teatr otwarty jest dla wszystkich. Nie mamy ambicji wyznaczania kierunków. Każdy ma swoją wrażliwość i należy ją uszanować. Są ludzie, którzy na pewne tematy są nieczuli i jest to wyłącznie ich sprawa.

- Czego współczesny widz oczekuje?

B.S.: To pytanie pada z ust aktora już w pierwszej scenie "Ostatniej sztuki". Odpowiedź na nie jest prosta - widz oczekuje prawdy, absolutnej szczerości. A gwarantuje ją właśnie bezpośredni kontakt aktora z widzem. W "Ostatniej sztuce" namawiamy do bycia ze sobą wszystkimi zmysłami - poprzez kontakt wzrokowy, zapach, dotyk. Chcemy przywrócić kontakt człowieka z człowiekiem, o który tak trudno w świecie, w którym króluje relacja człowiek - monitor komputerowy. Dlatego w naszej sztuce większość tego, co dzieje się na scenie, jest nieprzewidywalna. Profesor Schaeffer pozostawił nam dużo swobody w kreacji poszczególnych scen. Niewiele było zapisane.

- Improwizacja jest przyszłością teatru?

G.M.: Teatr stoi na rozdrożu, dlatego trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Z jednej strony jest trend robienia spektakli pod masową publikę, podczas których widz ma się śmiać z byle czego i niewiele się od niego oczekuje. Z drugiej - obserwuje się produkcje wyrafinowane do tego stopnia, że widz zwyczajnie za nimi nie nadąża. My, w kontekście tych skrajnych konwencji, dążymy do pewnego optimum. Teatr musi uczynić zaletę z tego, co w nim szczególne, czyli z owej możliwości nawiązywania bezpośredniej interakcji aktora z widzem. We wszystkim innym media masowe wyprzedzają teatr, dysponując mnóstwem środków uatrakcyjnia- jących przekaz.

- Zgadzacie się z tezą o rychłym upadku sztuki?

G.M.: Sztuka w ogóle, w tym także teatralna, coraz bardziej podporządkowywana jest prawom rynku. Znana jest nowa definicja tego, co dobre i złe - dobre jest to, co się dobrze sprzedaje, a złe to, na co brakuje popytu. Nie ma innych kryteriów. Dlatego nasz 85-letni autor, obserwując świat ze swej perspektywy, ten upadek sztuki dostrzega. Widzi, że zajmuje ona coraz mniej ważne miejsce w życiu człowieka, ponieważ wokół jest mnóstwo innych atrakcji.

Wierzę jednak, że wciąż migocze iskierka nadziei i należy robić wszystko, aby temu upadkowi zapobiec. Przede wszystkim sprawdzajmy, czy to, co robimy, odpowiada publiczności.

Widz musi nadążać za aktorem, a aktor za widzem. Dzięki takiemu dopełnianiu się wytwarza się duża dynamika, podbijająca temperaturę spektaklu. Widzowie, reagując na to, co dzieje się na scenie, dają nam dodatkową energię i wtedy my dajemy z siebie więcej.

B.S.: Dopóki żyć będą ludzie, sztuka nie upadnie. Bez względu na okoliczności zewnętrzne pozostaje nadzieja, że pojawi się ktoś, kto z niczego będzie w stanie stworzyć prawdziwe dzieło sztuki, które kogoś zachwyci. Nastąpi wymiana myśli, energii, wrażliwości. Sądząc, że sztuka po prostu zniknie, zaprzeczalibyśmy temu, że żyjemy.

- Jaką rolę powinien pełnić dziś teatr? Bawić, szokować czy uczyć i zmuszać do refleksji?

B.S.: Nie może spełniać jednej funkcji i lekceważyć pozostałych. Oczywiście, refleksja i edukacja są bardzo istotne. Przede wszystkim jednak musi oddziaływać na emocje. Spektakl ma bawić do rozpuku albo wzruszać do łez. Chcemy wracać do starożytnych, greckich źródeł sztuki teatralnej. Chodzi o przeżycie swoistego katharsis. Widz ma wychodzić z teatru oczyszczony.

- Jak współpracuje się z Bogusławem Schaefferem? Jak przygotowywali się Panowie do roli?

G.M.: Z prof. Schaefferem znamy się od dawna. Wielokrotnie współpracowaliśmy w różnych konstelacjach. Reżyserowałem jego sztuki, a on reżyserował mnie. Kiedy mieszkałem jeszcze w Salzburgu, wspólnie pracowaliśmy nad niemieckojęzyczną wersją "Scenariusza dla nieistniejącego, lecz możliwego aktora instrumentalnego", w którym w Polsce gra Jan Peszek. Profesor jako reżyser daje aktorom dużo swobody, pozwala nawet mówić własnym tekstem.

B.S.: Moje doświadczenie współpracy z prof. Schaefferem liczy ponad 40 lat. Poznaliśmy się, kiedy był on szefem muzycznym w teatrze w Opolu. Imponujące jest, że pomimo upływu tylu lat nie pozwolił się skomercjalizować. Wielu artystów w tym czasie wielokrotnie się weryfikowało, a on nieustannie jest, jaki jest. Posiada niezmienny, konkretny punkt widzenia. Tę niesamowitą konsekwencję znamy z jego relacji, wypowiedzi czy książek. Moje przygotowania do roli zawsze przebiegają według podobnego schematu.

Najpierw czytam scenariusz sztuki, a następnie zastanawiam się, czy jest mi bliski, czy jest o czymś, co chodzi mi po głowie. Profesor Schaeffer jest niezwykłym reżyserem. Jego uwagi są bardzo ogólne, pojedyncze. Właściwie są to uwagi muzyczne. Mówi tak, jakby chciał przekazać coś soliście grającemu na instrumencie. To, że prof. Schaeffer jest kompozytorem, nie pozostaje bez znaczenia. Dialogi, które nam zapisał, tworzą rozmowę przypominającą wymianę zdań między dwoma instrumentami. Jakby słowa zastępowane były przez nuty.

- Jesteście "aktorami instrumentalnymi".

G.M.: Tak. Profesor, mając świadomość, że wydajemy z siebie własne dźwięki, niekoniecznie pilnuje zapisanej "muzyki". Czasem bawi się po prostu naszymi dźwiękami. Pozwala na wykonywanie wielu działań wynikających z impulsu, szczególnie tych pojawiających się w efekcie kontaktu z widzem. To naprawdę niezwykłe, zwłaszcza że z doświadczenia wiem, jak ogromną wagę większość autorów przywiązuje do tego, aby każde słowo zgodne było z tekstem sztuki.

- Zbytnie skupienie na tym, co i jak się mówi, utrudniałoby zachowanie naturalności.

G.M.: Owszem. Nie można zapominać, że mimo wszystko niezbędne jest pełne skupienie w głowie, a maksymalne rozluźnienie w ciele. Stan, w którym aktor może zrobić wszystko i w każdym momencie, co w efekcie będzie trafne. Zbyt duże rozproszenie powoduje, że aktor staje się mało wyrazisty i trudno mu zareagować tak, jak trzeba.



Adrianna Calińska
Dziennik Polski
18 marca 2014
Spektakle
Ostatnia sztuka