Odtwórcy-twórcy-profesjonaliści

Ostatni weekend XI Ogólnopolskiego Festiwalu Dramaturgii Współczesnej "Rzeczywistość przedstawiona" rozpoczął spektakl "Kaskada" w reżyserii Agnieszki Olsten zagrany przez aktorów Teatru im. Stefana Jaracza z Łodzi. Przedstawienie powstało na podstawie napisanej w 1989 roku "Udręki życia" Hanocha Levina. Pomimo doskonałego aktorstwa i ciekawej scenografii trudno znaleźć uzasadnienie dla kilku zabiegów reżyserskich, które nie do końca wspisują się w poetykę opowiadanej historii

Znalezienie sposobu na satysfakcjonujące funkcjonowanie w związku z 30-letnim stażem nie należy do zadań prostych. Kiedy nic już nie może człowieka zaskoczyć, mało co cieszy, a w głowie rodzi się natrętna, budząca niepokój chęć przeżycia czegoś fascynującego, próbujemy ratować się ucieczką. Dlatego Jona Popoch (Mariusz Saniternik) postanawia odejść, ale jego żona Lewiwa (Ewa Wichrowska) nie zamierza mu na to pozwolić. W ten sposób rozpoczyna się teatr wstydu Popochowej, której życiowy partner, ojciec trójki jej dzieci, widzi w żonie już tylko „kawałek zepsutego mięsa, który ciągnie za sobą 30 lat”. Nie pomaga alkohol, siła każdego argumentu z dnia na dzień słabnie (na nic zdaje się wzmocnienie w postaci ustawionego w głębi sceny mikrofonu, do którego bohaterowie wykrzykują swoje pretensje), a samoudręcznie staje się łatwiejsze niż porzucenie kobiety, która okazuje się być tak daleka i tak bliska. Jedynym sposobem kontaktu pozostaje nieustanne zderzanie przeciwstawnych racji, wyniszczająca walka i przypisywanie drugiej osobie jak najgorszych intencji (Lewiwa powtarza: „nie wpisuj we mnie ekspresji, która nie przechodzi przez moje ciało”). Nie ma wyjścia, które mogłoby usatysfakcjonować każdą ze stron. 

Pomieszczenia, w którym rozgywa się dramat, nie można utożsamić z żadną konkretną przestrzenią, pomimo, iż wyświetlane na ścianie napisy jasno określają, że znajdujemy się w mieszkaniu pary. Pole gry zbudowane zostało z trzech wysokich, ograniczajacych przestrzeń ścian. Na lewej znajdują się cztery boksy składające się ze stolików i czerwonych, rozciągniętych na całą długość blatu siedzeń przypominające wnętrza wagonów restauracyjnych. Pod ścianą stojącą na wprost widowni stoi siedem krzeseł (niczym w poczekalni); pełni ona fukcję dużego eksranu, na którym wyświetlane są projekcje wideo. W niej znajdują się także drzwi, za sprawą których postaci pojawiają się na scenie. Z prawej strony widzimy wnętrze, które najkrócej charakteryzuje rozbłyskujący przed wejściem niebieski knajpiany neon z napisem „Kaskada”. W środku, za dużymi pleksiglasowymi drzwiami stoi wentylator, jaki w jednej ze scen rozwieje resztki złudzeń Lewiwy, która w obłąkańczym tańcu kobiety głęboko rozczarowanej wysypie zawartość swojej torebki, żegnając się przeszłością. Uświadomi sobie, że nic dobrego już jej nie czeka, a „szukający się w alkoholu” mąż być może nie odejdzie, ale zamieni jej życie w prawdziwe piekło („pierdolił się będę na zewnątrz, a pierdział w domu”). 

W spektaklu Agnieszki Olsten każda z wypowiadanych kwestii doskwiera i rani, uderza trafnością i prawdą, co zawdzięczamy przede wszyskim doskonałemu aktorstwu. Ewa Wichrowska w roli Lewiwy zadaje ból samą swoją obecnością, a każde z padających ze sceny słów niesie olbrzymi ładunek emocji. Niezgoda na zmiany miesza się wewnętrzym wypaleniem, zmęczeniem nieustannym konfliktem oraz strachem przed tym, co może się stać. Mieszane uczucia budzą natomiast projekcje wideo. O ile jedna z nich wpisuje się w poetykę spektaklu (Jona tłumaczy Lewiwie, że jest dla niego jak zupa pomidorowa babci, którą on próbuje ugotowować w taki sposób, by odtworzyć smak zapamiętany z dzieciństwa - „wizualnie wszystko się zgadza, ale nie mogę tego zjeść”), zastosowanie drugiej trudno uzasadnić (patrzymy na Mariusza Saniternika/Jonę opowiadającego o trzech śmierdzących otworach na ciele człowieka). Wizualne ozdobniki są zbędne, rozbijają dramaturgię i napięcie utrzymujące się między bohaterami. Nie są komentarzem do oglądanych na scenie wydarzeń, stanowiąc niepotrzebny zabieg inscenizacyjny. Nie do końca wykorzystano także rozbudowaną scenografię, przypomianjącą dansingowy lokal (dyskotekowa kula zwisa z sufitu w głębi sceny), choć powtarzający się motyw tańca jest w spektaklu obecny, będąc metaforą relacji między partnerami. 

Największą siłą przedstawienia oraz powodem, dla którego warto obejrzeć „Kaskadę”, pozostają aktorzy - poszukujący swojej czapki Gunkel (drugoplanowa, ale niezwykle sugestywna rola Andrzeja Wichrowskiego) skutecznie wdziera się w życie pary, rozbijając twierdzę małżeńskiej nienawiści, a zwierzęcy krzyk Jony, który na kilka godzin uwolnił się od żony i został w domu sam, wwierca się w mózg. W dzisiejszym, gloryfikującym reżyserów teatrze zdarzają się przedstawienia udowadniające, że czasem ich największym talentem jest dobór obsady. A aktorów trudno nazwać wyłącznie odtwórcami ról.



Olga Ptak
Dziennik Teatralny
24 października 2011
Spektakle
Kaskada