Ona mówi za mnie

Spektakl jest o tym, o czym jest w tytule. Tylko co to znaczy, że "wojna i terpentyna"? Znaczy, że ktoś przeżył wojnę, tę tak zwaną Wielką, a teraz maluje, żeby przeżyć to przeżycie - i żeby nie oszaleć. Według powieści Stefana Hertmansa pod takim samym tytułem, która wyszła również u nas (tłum. Alicja Oczko, wyd. Marginesy).

Ale przecież nie dlatego jechałem siedem godzin do Poznania, że mnie jakaś wojna kręci. Pojechałem się lansować. Spektakl wyprodukowała i wykonuje Needcompany, grupa teatralna o wysokim współczynniku bycia znaną i lubianą. Do tego ten pokaz na Malcie w Poznaniu był może nie pierwszy, lecz przedpremierowy. Needcompany jest z Belgii, ale pozostaje w wiecznej trasie występowej, pieszczochy festiwalowe. Pojechałem sprawdzić, czy nie są wydmuszką, sztucznie rozdmuchaną na potrzeby towarzystwa.

Nie są! Ale po kolei. Trzy główne składniki: grupa tańcząca i nic niemówiąca, aktor malujący i Viviane de Muynck. Ona jedna gada, w wymiarze tekstowym, jest to więc monodram. Oni grają bezsłownie to, co ona mówi, on maluje, żeby się odbić od tego, co ona mówi. Po pół godzinie zrozumiałem, że ten sceniczny audiobook, to gadanie na bajanie, nie jest "pierwszą sceną", lecz sceną jedyną. I zacząłem słuchać.

Coś mi się obiło, że Muynck jest gwiazdą teatru starokontynentalnego, ale tak naprawdę nie trzeba mi mówić, PRZECIEŻ WIDZĘ. Panowania nad sceną oraz nad widownią bez specjalnych "środków" można by się od niej uczyć za grube pieniądze. Choć jednak charyzmy nie da się przekazać w procesie kształcenia. Snuła długą wojenną opowieść w nie swoim w sumie języku, a im dłuższą, tym bardziej widownia była podnóżkiem aktorki, pełzaliśmy u stóp diwy. Angielski czy nie, była mistress of ceremony. Niektórzy pisarze tak mają i niektórzy komedianci, że nieważne, jakie środki, zawsze się odnajdą. Miała w sobie coś totalnie WYSOKIEGO, co żeby zobaczyć, trzeba patrzeć w górę. Wielki talent dramatyczny nie musi wyglądać ani się zanadto ruszać, żeby było jasne. Viviane de Muynck jest diabłem tasmańskim aktorstwa europejskiego!

Najbardziej szokująca była "nieatrakcyjność" tego widowiska, jego jakby bieda, jakby mieli jeden pomysł i uznali, że wystarczy. Jakby kręcili film la Greanaway, coś w stylu Darwina, że jedno ujęcie, a tło się zmienia as they speak. Tego nie potrafi większość naszych młodych twórców - zrobić coś dłuższego niż piętnaście minut, utrzymać ideę i nie zabić nią widowni. Większość tworzy sklejki scenek, zapping albo scrolling w wydaniu scenicznym.

Z przedstawienia dowiedziałem się, że grypa hiszpanka ścięła więcej ofiar niż pierwsza wojna światowa. Ale to tak mimochodem, bo przedstawienie nie jest dydaktyczne. Jest, uwaga, o miłości, co by się zgadzało z pierwszą nazwą tego ensemble'u, która brzmiała Love Theater. Jeśli nie było Was na Malcie, to nie zobaczyliście tego pięknego dzieła o uczuciach, ale po pierwsze: może to nagrają, po drugie: może jeszcze wrócą. Objeżdżają z tym Europę, gdyby ktoś nie wiedział, co robić w Marsylii (poza piciem w opór).



Maciej Stroiński
Przekrój
11 lipca 2018