One nie chcą facetów w kuchni

„Tresowany mężczyzna", karnawałowy spektakl zagrany lekko, zwiewnie, z wdziękiem i przymrużeniem oka. Częsty śmiech na widowni i skoncentrowana uwaga. Publiczność czujnie współuczestniczy.

Na scenie Beata Zarembianka, Małgorzata Machowska, Magda Kozikowska – Pieńko i Kornel Pieńko – tresowany mężczyzna. Świetni! Realizacja Marcina Sławińskiego konsekwentna treściowo, z doskonałą dynamiką, pełna śmiesznych sytuacji i błyskotliwych dialogów, zaskakujących i nieustannych zwrotów akcji i sytuacji.

Esther Vilar, autorka prowokacyjnej, feministycznej powieści, na której oparł się autor sztuki John Düffel, pisze w niej, że kobiety wcale nie są tak nieszczęśliwe i wiecznie poszkodowane za jakie pragną uchodzić. Często wymuszają na mężczyznach by za nie pracowali, myśleli, ponosili odpowiedzialność. Oni są silni, inteligentni, mają wyobraźnię, one słabe i bez wyobraźni. Vilar bardzo źle myśli o kobietach. A o mężczyznach? Mężczyzna jest kimś, kto pracuje. Pracą żywi siebie, żonę i potomstwo. Kobieta pracuje jedynie do pewnego stopnia. Przez większą część życia nie zapewnia bytu ani sobie, ani swojemu potomstwu, nie mówiąc o mężu. Ponieważ kobietom zależy na pieniądzach mężczyzn, a mężczyznom na urodzie kobiet, cieszące się największym wzięciem biorą sobie najlepiej zarabiających. Kobieta ma wybór i to przesądza o jej wyższości nad mężczyzną. Mężczyzna wyboru nie ma. Tak pisze Vilar.

Na szczęście autor sztuki John Düffel, choć opiera się na Esther Vilar, zdaje się uprawniać każdego realizatora przedstawienia do wtrącenia swoich trzech groszy. Sławiński wtrąca je obiektywnie i wyważenie. Własne smaki uzupełnia wyśmienitym aktorstwem komediowym tworząc spektakl błyskotliwy i pełen rozsadzającej scenę dynamiki.

Jest w przedstawieniu Sławińskiego feminizm, ale trochę w odwróconym zwierciadle. Z fabuły Vilar bierze to, że kobiety nie są aż tak bardzo przez facetów omotane domowym jarzmem. U Sławińskiego wysuwająca się scenicznie na plan pierwszy Kocia – w rewelacyjnej interpretacji Zarembianki, osiągającej mistrzostwo w budowaniu postaci z drobnych perełek komizmu – jest kobietą dojrzałą, która osiąga sukcesy w tresowaniu facetów. Świetna rola, od początku do końca grana starannie, w doskonałym tempie, bez chwili luzu na oddech. Jej zięcia, niedoszłą ofiarę, gra Kornel Pieńko, aktor obdarzony sporym talentem komediowym, w ostatnim czasie rzadko pojawiający się na scenie. Pieńko wyposaża swego bohatera w cechy, czyniące z niego potulne domowe zwierzę, rzadko się buntujące. Na pozór łatwo poddaje się zabiegom Koci testującej na nim mechanizmy pozwalające nim sterować.

Jednak w konkretnej sytuacji Kocia uznaje jego samczą władczość i już nazbyt ostentacyjnie nie namawia swej córki – w tej roli Kozikowska – Pieńko – żeby goniła męża do patelni. Ten zamiar się nie udaje choć matką zięcia jest twarda feministka, która do sterowania facetami podchodzi z naukową precyzją. Sztywna, zasadnicza, kryje jednak w sobie kobiecość delikatną i wrażliwą. Machowska tworzy swą postać znakomicie kontrastując z sobą te właśnie cechy i nie starając się być za wszelką cenę zabawną, śmiech widowni zawdzięcza bardziej wnętrzu niż cechom zewnętrznym. Z kolei Kozikowska – Pieńko grając żonę, konsekwentnie i umiejętnie porusza się po skali różnych relacji z każdą z tak odmiennych postaci, przyjmując za cel główny swej bohaterki jej chęć utrzymania małżeństwa opartego o miłość, kompromis obojga, nie dominantę jej, albo jego. Chociaż rzeczywistość to komplikuje. W firmie, w której pracują oboje, ona, nie on, ma dostać awans.

Jakby w nawiązaniu do takiej konkluzji przyjaznego finału scenograf Justyna Pisarek pod koniec spektaklu umieszcza w tle sceny dwa frunące bociany. Najpierw pojawia się jeden z tobołkiem, po nim po krótkiej przerwie drugi z takim samym. Liryczna puenta pozwala widzom po zrywach frenetycznego śmiechu opuścić widownię z lekkim rozrzewnieniem. Także z przekonaniem, że kobiety wolą pełniej być kobietami, i wolą też żeby mężczyźni bardziej zdecydowanie byli mężczyznami. Tak naprawdę, to one nie chcą facetów w kuchni, ale zupełnie gdzie indziej. A wszelkie stereotypy istnieją po to, żeby je łamać.

Sławiński proponując spektakl w dobrym, chwilami błyskotliwym tempie, uroczy i przyjazny, z muzyką Jarka Babuli, która świetnie oddaje jego treść i przesłanie, sprawia, że widzowie ani przez chwilę się nie nudzą. Dyskretnie tak ustawił aktorów, że w zasadzie grają oni nie do końca postacie sceniczne, ale kogoś z życia. Na tym polega inteligentna przewrotność tej sztuki i jej reżysera. Co publiczność zdaje się dostrzegać, chociaż śmieje się tak radośnie, jakby nie z siebie.



Andrzej Piątek
Dziennik Teatralny Rzeszów
9 stycznia 2017