Opera dla hipstera

Paweł Mykietyn miał szansę stworzyć dzieło wybitne, postawił jednak na mechaniczną powtarzalność motywów i barw. Efekt? Dwie i pół godziny nudy.

Namysł nad partyturą "Czarodziejskiej góry" Pawła Mykietyna jest dla mnie rzeczą bolesną, sądziłem że opera powtórzy sukces takich jego kompozycji jak "Koncert na flet i orkiestrę" , czy też "III Symfonia". Tymczasem nic podobnego się nie wydarzyło. Już sam pomysł tworzenia libretta na podstawie dzieła literackiego, którego motorem nie są wydarzenia, a życie wewnętrzne bohaterów, musiał doprowadzić do dramaturgicznej katastrofy. Błąd tkwił w zalążku - libretto, autorstwa Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk, jest bardzo słabe. Oczywiście, nie pierwszy to przypadek w historii opery, naprawdę znakomitych librett powstało do tej pory bardzo niewiele. Wymienić tu wypada takie tytuły, jak "The Tempest" Thomasa Adesa, do którego libretto (na podstawie "Burzy" Szekspira) stworzyła Meredith Oakes czy "Diabły z Loudun" Pendereckiego - libretto napisał sam kompozytor w oparciu o sztukę "Demony" Johna Whitinga z 1961 roku (ta z kolei zainspirowana została "Diabłami z Loudun" Aldousa Huxleya, powstałymi na początku lat 50.).

W przypadku dzieła Mykietyna to rzecz bardzo ważna, bo o ile muzyka ma swój logiczny przebieg i narrację, o tyle libretto jest zbiorem luźno, albo też wcale, powiązanych ze sobą scenek, obrazów.

Spektakl zaczyna się całkiem ciekawie, od kontrastowania niskich i wysokich rejestrów fortepianu, stopniowego przyspieszania tempa, które ostatecznie złoży się w imitację stukotu kół pociągu, którym Hans Castorp, główny bohater mannowskiej "Czarodziejskiej góry", przybywa do górskiego sanatorium. Dalej w muzyce panuje eklektyzm, choć samo to nie jest zarzutem. Chodzi mi raczej o jakość eklektyzmu, proponowanego przez Mykietyna. Z jednej strony mamy bogactwo środków punktualistycznych faktur, z drugiej zaś naiwne i słodkie piosenki, ilustrujące - jak rozumiem - wnętrze bohaterek, natomiast konstrukcyjnie burzące całość, którą odbiorca sobie do tej pory zbudował. Na pytanie, w jakim celu? - nie umiem znaleźć odpowiedzi. Wszędzie rządzi powtarzalność, nieznośna wręcz powtarzalność motywów i barw, które prowadzą do szybkiego znużenia.

Tak, jak pierwsza część spektaklu może zadziwiać, tak druga - irytuje swoją banalnością, co rusz eksponowany jest techno bit, jakby nagle skończyła się inwencja kompozytora.

Partytura jest naprawdę dziwaczna i chyba to właśnie tak bardzo uwiodło publiczność, która zgotowała owacje na stojąco. Nie sądzę, aby kompozycja Mykietyna trafiła do serc tych wszystkich, którzy dobrze znają historię muzyki, w szczególności ostatniego stulecia. Banał muzyki pokryty nawet kunsztowną oprawą teatru, nadal pozostaje banałem i łatwo go zidentyfikować.

Istnieją jednak dwa aspekty opery Mykietyna, które bezspornie trzeba docenić.

Przede wszystkim obsada śpiewaków, która była naprawdę mocna. Mnie najbardziej chwytała za serce Agata Zubel w roli Amerykanki, w dobrej pamięci zachowałem też Jadwigę Rappe (Pani Stöhr), znakomitego Karola Kozłowskiego (Settembrini), przekonującą Urszulę Kryger (w męskiej roli - Leona Naphty) oraz Szymona Komasę (Hans Castorp), który uwodzi uroczą barwą głosu.

Druga rzecz warta podkreślenia, to wysoka jakość technologii dźwięku w Auli Collegium Da Vinci. Dawno nie miałem okazji odczuć tak wysokiego standardu muzycznego przekazu i - wbrew zasłyszanym opiniom - uważam, że właśnie to miejsce, jak żadne inne w Poznaniu, nadaje się do prezentacji tego rodzaju dzieł.



Adam Olaf Gibowski
www.kulturaupodstaw.pl
8 lipca 2015