Opera wydobyta z lamusa
Być może Moniuszko przewraca się teraz w grobie, a Bogusław Kaczyński gniewnie prycha, ale nie ma co rwać szat. Craig P. Russell spojrzał na „Nibelungów” tak, że opera ma szansę przestać kojarzyć się młodym jedynie z modną przeglądarką internetową.Komiks to medium dobrze znoszące nawet najbardziej kuriozalne mieszanki. Marvelowska seria „What If” pokazuje na przykład, co by było, gdyby Kapitan Ameryka został wybrany na prezydenta Stanów Zjednoczonych, a Thor pojedynkował się z Conanem Barbarzyńcą. Nie przeszkadza to jej utrzymywać się na rynku już przez 30 lat! W „Lidze Niezwykłych Dżentelmenów” Alana Moore’a spotykają się bohaterowie najważniejszych powieści przygodowych XIX w. – Kapitan Nemo, Allan Quatermain i wampiryczna Mina Harker. Rezultatem jest pozycja uchodząca w tej chwili za klasyka graficznych opowieści. Również dla wymagających „Pierścień Nibelungów” to jednak zupełnie inna, wyraźnie uwierająca co bardziej konserwatywnych krytyków, para kaloszy. Trudno im znieść fakt, iż forma tak wysublimowana jak opera trafia na łamy komiksu uważanego stereotypowo za rzecz dobrą dla dzieciaków. Najprostszą linią obrony jest postmodernistyczny tygiel, w którym tzw. kultura wysoka stapia się z niską w barwną breję. Tyle że P. Craig Russell, twórca adaptacji, nie mruga okiem do czytelnika, traktując Wagnera bardzo poważnie. Tworzące atmosferę, odpowiedzialne za unikalny rytm oryginału, muzyczne motywy przewodnie znajdują odbicie w wyważonych powracających kadrach. Przestrzeń zagospodarowano tak, by rekwizyty-symbole przez cały czas skupiały uwagę czytelnika. Russell oddał dynamikę operowych śpiewaków, współpracując z modelami. Z godnym podziwu pietyzmem selekcjonował też tłumaczenia. I tak cały ten trud pozostaje w cieniu umiejętności plastycznych autora. Jego ilustracje doskonale sprawdziłyby się jako obrazy w galeriach, ciesząc oko fanów nie tylko realizmu, ale i ekspresjonizmu. Dobre fantasy Taka argumentacja nie przekona jednak spragnionych dobrej, magnetyzującej opowieści. Nie da się ukryć, iż Ryszard Wagner, osoba bez systematycznego wykształcenia muzycznego, ścigana za to listami gończymi i trwoniąca resztki reputacji za sprawą uwodzenia córek kolegów po fachu, to postać kolorowa. Tyle że trudno będzie przekonać do niej młodszych odbiorców – ich nazwisko odstraszy raczej swą nobliwością. Przyciągnie za to zupełnie daleka od miana ramola fabuła prezentująca się, jakby była skrojona według najmodniejszych wzorców nurtu heroic fantasy. Krasnoludy, nimfy, bohaterzy, bogowie, miecze. Nieustraszone rumaki, niezgłębione knieje, podziemia. Jest tu wszystko, co niezbędne, łącznie z tym jednym pierścieniem pozwalającym rządzić wszystkimi na tej samej zasadzie co u J.R.R. Tolkiena. To zresztą naturalne, gdyż Tolkien dzielił z Wagnerem sentyment do mitologii starogermańskiej, doprawiając ją dodatkowo kulturą celtycką. W odróżnieniu od 95 proc. pozycji fantasy koniec nie da się przewidzieć, przy czym elementy sagi zazębiają się dość logicznie. Odbiorca zdziwi się również złożonością postaci. O ile ci pośród niebios są bardziej ludzcy niż kiedykolwiek, to ci na ziemi często czują się jak nieśmiertelni. Pomimo nagromadzenia kadrów w ruchu i ferii barw doskonale to widać. Poza krytyką „Pierścień Nibelungów” uchodzi za dzieło życia Russela. Gdy weźmiemy pod uwagę jego trzydziestokilkuletnie doświadczenie, w tym pracę nad twórczością Kiplinga bądź Wilde’a, opinia taka znaczy naprawdę sporo. Więcej niż nominacje do najważniejszych w branży nagród – Jacka Kirby, Willa Eisnera, Shazam, Inkpot. Najwięksi w światku opowieści graficznych nie szczędzą komplementów. Frank Miller, autor „Miasta Grzechu” i „Ronina”, mówi o „szalonej ambicji”. Neil Gaiman, człowiek, w którego umyśle narodziła się genialna koncepcja „Sandmana”, rozpływa się nad „znakomitą sagą” i „piękną adaptacją”. P. Craig Russel okazał się sprytny, bo jego wizji „Pierścienia...” nie da się praktycznie nic zarzucić. Jak krytykować cały patos i rozbuchanie, skoro zaczerpnięto go przecież bezpośrednio od Wagnera... Dzięki ciężkiej pracy Amerykanina da się go jednak przyswoić z dużą przyjemnością. Niby komiks pozwalał już na przełknięcie bardziej gorzkich pigułek – choćby Holocaust (Art Spiegelman) czy fundamentalistyczną rewolucję Chomeiniego (Marjanne Satrapi), niemniej wyrwanie opery z lamusa to również osiągnięcie nie do zbagatelizowania.
Marcin Flint
Zycie Warszawy
5 stycznia 2008