Opowieść idioty

Orgia kolorów, cudaków i wrzasków? Zgadza się, ale nie wszystko. W popremierowych impresjach na profilu Śląskiego brakuje feerii tropów i trupów (sic!), od których jest gęsto w nowym spektaklu Kolady. W trzy godziny z lekkim okładem, ruchem konika szachowego przemierzamy Patriarsze Prudy w poszukiwaniu Świętego Graala, ćwiczymy taniec śmierci i poznajemy jej żniwo – gigantyczny czerep Romanowa wtacza się ni stąd, ni zowąd na scenę, jak głowa Berlioza pod tramwaj, czy na bal u szatana. Skąd ta lawina skojarzeń, i jakim cudem widownia uchodzi z niej z życiem, ba, z ciągiem dalszym na twarzy? Teatr, ot co.

I teatr w sobie. Aktorzy Śląskiego naturalnie wchodzą w role kolorowych wydmuszek pomysłu Kolady. Na wzór mechanicznych zabawek, bawią znanymi gagami i odpustowym kostiumem sowieckiej Rosji, odkładając wielkie improwizacje i monologi na inne okazje. Kochają teatr w sobie, jak chciał Stanisławski i za nim Kolada, a nie siebie w teatrze.

Śledzimy ograne ruchy jak zahipnotyzowani, a triki, choć stare, bawią do łez. I tak, mechanik Polesow, fascynat motoryzacji i wielki społecznik (genialny Michał Piotrowski), nie musi nic mówić, ani nic robić, wystarczy, że jest i maraton śmiechu gwarantowany, a fabuła, fabuła schodzi na plan dalszy. Zresztą to historia stara jak świat – wyprawa po ukryty skarb. A tu niespodzianka...

Spod oswojonej, komsomolskiej prawdy wyłania się złowrogo, acz dyskretnie, historia suwerena pod opieką wiecznego słońca z dalekiego wschodu, i historia bliska, ta z pierwszych stron gazet, ostatnich pięter Mordoru na Domaniewskiej, czy prywatnego podwórka. Bo źródłem zła u Kolady nie jest system, ale tuzin z tytułu. Podszyty nie brylantami – w krzesłach nie ma przecież klejnotów – ale człowiekiem. Krzyczy o tym każdy, nawet najmniejszy gest z repozytorium Jakuba Lewandowskiego (po raz kolejny spod jego ręki wychodzi teatr tańca i anektuje deski Śląskiego).

Zwykłe otwarcie lewej dłoni wnętrzem do góry – podstawy dla ruchu dwóch palców prawej dłoni, od serca na zewnątrz, to nie tylko „dwanaście" w języku migowym, ale gest formujący – pieczętujący „branie za twarz". Najpierw postaci wczepiają palce w puste facjaty i (de)formują ich rysy, układają usta w szczekaczki, po czym płynnie przechodzą w znak dwunastu. Cały ten gest, rodem z grypsery, na początku osamotniony (śliski jak piskorz Błaszczyński w roli oprycha Ostapa Bendera), potem grupowy, ba, zespołowy, to lejtmotyw spektaklu. Jeśli wejdziesz między wrony, będziesz krakać jak one? To też. Ale prędzej, jeśli jesteś wroną, musisz krakać. Sorry, taki mamy program i reżysera.

Kolada nie wybiela. Przeciwnie, jak w programie graficznym, z precyzją pokrywa aktorów warstwami jaskrawych odblasków. Co i rusz, na scenę zstępują wymyślne ekrany-zasłony, całe w mozaikach, ikonach świętych i manifestach. Ale bez względu na impregnat: religię, klasę, ideologię czy inny kostium, człowiek u Kolady to zawsze człowiek. Świecąc światłem odbitym, nadal tkwi w immanentnym mroku (efekt synergii między oświetleniem, scenografią i kostiumami, a przede wszystkim, między reżyserem i aktorami). I tak, początkowa zamiana kamizelek między Benderem a Worobjaninowem, pozornie bez znaczenia, bo bez skutków, staje się symboliczna i symptomatyczna dla pozostałych postaci dramatu. Witajcie w teatrze wydrążonych lalek – kukiełek i matrioszek.

I znowu niespodzianka. W ostatnich minutach dekoracja się zmienia. Decorum też. Slapstick ustępuje wysmakowanej makabrze z koszmaru sennego małego chłopca. Hipolit Worobjaninow (koncertowa rola Mateusza Znanieckiego – scenicznej cichej wody) w świetle świeżo popełnionej zbrodni i fiaska poszukiwań (skarb przepadł na amen), kurczowo ściska już-nie-pluszowego kota rodem z opresyjnych grafik Aleksandry Waliszewskiej. Perwersja miesza się z sielanką, a na twarzy młodszego, jakby o lata świetlne, Hipolita pojawia się autentyczne niedowierzanie. Czyżby Kolada, aka Geppetto, zdecydował się właśnie teraz tchnąć duszę w swoją kukiełkę? Bo zaraz potem zamyka ją w drewnianym pudle, głęboko pod sceną...

Opowieść idioty, pełna wrzasku i wściekłości, nic nie znacząca? W rzeczy samej. Koniecznie!



Monika Gorzelak
Dziennik Teatralny Katowice
8 stycznia 2018
Portrety
Nikołaj Kolada