Orfeusz realistyczny seksualnie

Dla Warszawskiej Opery Kameralnej wybór najbardziej znanego dzieła Glucka wydaje się naturalny, "Orfeusz i Eurydyka" powinien znajdować się w repertuarze. Inscenizacja Magdaleny Piekorz (debiut w teatrze operowym) ma zarówno zalety, jak i wady. Te ostatnie wynikają z podporządkowania się stylistyce, która zaczyna obowiązywać pod obecną dyrekcją. Polega ona na zapełnieniu sceny jak największą liczbą wykonawców - nie tylko solistami i chórem, lecz także tancerzami. W małej przestrzeni tego teatru możliwości różnorodnego wykorzystania ich wszystkich są skromne, więc pomysły zaczynają się powtarzać.

Wybrano pierwszą, skromniejszą wersję "Orfeusza i Eurydyki", którą Gluck skomponował w 1762 roku dla Wiednia. Muzyki baletowej w niej nie przewidział, tę dopisał dwanaście lat później, gdy zdecydował, by pokazać utwór w Paryżu i rozbudował całość. Niemniej współcześnie coraz powszechniejszy staje się zwyczaj tanecznego wzbogacania tej opery. Wielu choreografów idzie śladem słynnej inscenizacji Piny Bausch z 1975 roku, którą jeszcze kilka lat temu można było oglądać w paryskim Palais Garnier. Niemiecka mistrzyni teatru tańca podwoiła postaci, nakazując tancerzom ruchem przekazać emocje, o których śpiewali soliści.

Podobnym tropem poszedł współpracujący z Magdaleną Piekorz choreograf Jakub Lewandowski. On jednak pomnożył nie tylko trójkę bohaterów, ale i chór, zrobiło się zatem tłoczno i dość monotonnie. Zastosowany w spektaklu styl tańca okazał się ubogi w możliwościach wyrazowych, często też kreowany wbrew muzyce, a co najistotniejsze - wtórny nawet w stosunku do tego, co w sumie nie tak dawno oferowała Warszawska Opera Kameralna, by wspomnieć "Łaskawość Tytusa" w reżyserii Marka Weissa z choreografią Izadory Weiss.

Bardziej spójna była muzyczna strona premiery. Stefan Plewniak z niezwykłą energią poprowadził zespół Musicae Antiquae Collegium Varsoviense, dobrze wyważył proporcje między instrumentami dętymi a efektownie brzmiącymi smyczkami. Zastanawia jednak decyzja dyrygenta, przecież znawcy muzyki dawnej, by wybrać wersję niezaplanowaną przez Glucka, a którą Piotr Kamiński nazwał kiedyś "realizmem seksualnym". Powstała ona już w czasach nowożytnych po to, by partię Orfeusza mogło włączyć do repertuaru kilku znanych barytonów (zrobił to również Andrzej Hiolski). Generalnie nie zyskała jednak większego uznania.

Oczywiście częściowo roznegliżowany Artur Janda jako Orfeusz prezentował się atrakcyjnie i po męsku. Zawsze mam jednak kłopot z oceną jego występu. Dysponuje głosem o ładnym brzmieniu, śpiewa swobodnie, ale z reguły jego interpretacje wydają się powierzchowne, jakby bał się lub nie miał czasu zagłębić się w muzyczne niuanse, odczytać w swej partii czegoś więcej niż tylko nut. Tak stało się i tym razem, co musiało razić zwłaszcza na tle emocji płynących od orkiestry i chóru. Szlachetną Eurydyką nawet w scenie wyrzutów stawianych Orfeuszowi była Maria Domżał, nie zachwycił natomiast rozwibrowany sopran Sylwii Stępień (Amor).

W pamięci pozostanie pomysł scenograficzny Katarzyny Sobańskiej i Marcela Sławińskiego, by bohaterami tej opowieści stał się ożywający i wszechobecny na scenie biały marmur.



Jacek Marczyński
Ruch Muzyczny
23 kwietnia 2019
Spektakle
Orfeusz i Eurydyka