Orlando była kobietą

Ida Bocian sprawnie porusza się w świecie Orlanda. Ze sceny do sceny przechodzi lekko, zdaje się, że bez wysiłku, chociaż monodram obfituje w trudne i bardzo trudne momenty. Jednak cały spektakl składa się z momentów, które już niekoniecznie stanowią spójną całość

Virginia Woolf zasłużenie uważana jest za jedną z czołowych europejskich pisarek pierwszej połowy XX wieku. "Orlando" - powieść o chłopcu, który pod wpływem klątwy pozostaje młodym na wieki, ale nie przeszkadza mu to po pewnym czasie stać się kobietą - dzisiaj łatwo można wpisać w modny dyskurs genderowy. Ale duet realizatorski - reżyserka Ewa Ignaczak i aktorka Ida Bocian - nie epatują kwestią płynnej płci bohatera/bohaterki. Monodram składa się z szeregu epizodów, raz dłuższych, raz krótszych, które stanowią po prostu wybór z książki Woolf, w adaptacji aktorki.

Ramy fabularne zostają określone dość przejrzyście. Poznajemy Orlanda-chłopca, jesteśmy świadkami jego przemiany, głębokiej fascynacji seksualnością, okraszonej licznymi filozoficznymi spostrzeżeniami, aż do lirycznego, intymnego i obnażającego zakończenia. Przez cały czas jak bumerang wraca hasło, lejtmotyw spektaklu: nie ma 100 proc. mężczyzn ani kobiet i od tego jak się ubieramy, zależy nasza seksualność. Ubiór w tym kontekście nie dotyczy oczywiście tylko tego, co mamy w szafie. Virginia Woolf (a za nią realizatorki sopockiego przedstawienia) wskazuje na kostium obyczajowy i oczekiwania związane z konwencjonalizacją ról społecznych i płciowych. Jej spostrzeżenia pozostają aktualne pomimo tego, że większość z nich formułowała w latach 20. minionego wieku.

Spokojnie można by "przyszyć" do Woolf cały szereg teorii feministycznych czy queer, zwłaszcza, że twórczość tej pisarki od lat przyjmowana jest w tych środowiskach bardzo dobrze i doczekała się wielu komentarzy. Ale w sopockim spektaklu najważniejszy jest tekst. Ida Bocian mierzy się z wypreparowanymi przez siebie migawkami z "Orlanda" bardzo serio. I jako chłopiec na dworze królowej Elżbiety, i jako kobieta poznająca własną seksualność. Jest dobitna i wyrazista, ale nie przesadzona. Rolę buduje przede wszystkim w oparciu o wypowiadane kwestie, zaś rekwizytów i dodatkowych działań scenicznych (śpiew, ruch) używa oszczędnie. Przyciąga uwagę widza, szybko szkicuje scenę, by po chwili ją porzucić i przedstawić kolejną.

Jednak dramaturgia spektaklu jest dość monotonna. Pomimo wysiłków aktorki, uwaga widza z upływem czasu maleje, a trafne spostrzeżenia autorki powieści - "teraz poeci są na garnuszku księgarza, napiszą wszystko, co może się sprzedać" - zaczynają przelatywać mimo uszu. Ożywienie budzi przemiana Orlanda w kobietę, umiejętnie podkreślone monstrualnym, stalowym stelażem XVIII-wiecznej sukni (scenografia Mateusza Mirowskiego). Tyle, że kolejne sceny nie wnoszą wiele poza szczątkową linią fabularną. Chyba z korzyścią dla spektaklu byłoby skupić się na jednym, dwóch wątkach niż próbować oddać, z pełnym poświęceniem i zaangażowaniem Bocian, wiele motywów, dygresji i "złotych myśli" Virginii Woolf. Natłok scen przedstawianych w szybkim rytmie - chociaż każdą aktorka rozgrywa nieco inaczej - po prostu przytłacza.

Pierwszy od roku spektakl wyreżyserowany przez Ewę Ignaczak ma pomimo to sporo jasnych punktów. Najjaśniejszym jest Ida Bocian - aktorka niezwykle oddana, odważna i sugestywna. Współpraca duetu Ignaczak-Bocian zresztą stale się rozwija. Wciąż jednak brakuje przełomu na miarę potencjału tego reżysersko-aktorskiego tandemu. Może uda się to już w planowanej po wakacjach "Obywatelce EL" według "Elektry" Sofoklesa?



Łukasz Rudziński
trojmiasto.pl
7 czerwca 2011
Spektakle
Orlando