Oskarowa poprawność

Jakiś czas przed rozstrzygnięciami oskarowymi usłyszałem w mediach pytanie postawione przez jedną z redaktorek (może ekspertek?): „czy Oskary mają być nadal nagrodą za hollywoodzką bajkę, czy też powinny premiować obrazy tego, czym dziś żyje Ameryka i Świat?" Pytanie było z tezą, bo natychmiast doczekało się odpowiedzi z tych samych ust: „oczywiście, to drugie!". Całkowicie się z tym nie zgadzam. Dla mnie, wychowanym na Fellinim (i nie tylko), kino zawsze było magią, bajką, fajerwerkiem... A jeśli w tej feerii udawało się dotknąć człowieka, tego co go boli, to najczęściej zwiastowało powstanie arcydzieła.

Kino na początku swego istnienia było rozrywką jarmarczną, przeznaczoną dla masowych widzów, mniej lub bardziej wyrobionych, gdzie każdy znajdował dla siebie, to co go interesuje. Od kiedy awansowało do rangi sztuki zaczęły powstawać filmy społeczne i polityczne, pokazujące (na ogół ponurą) rzeczywistość, ale kiedyś był to margines, off mainstreamu. Oskary wolały bajki i słusznie. Bo kryteria politycznej poprawności poważnie zagrażają sztuce filmowej, tak jak każda inna poprawność. Dla kina zaangażowanego społecznie i politycznie powinny być inne festiwale i inne nagrody. Tymczasem wszystko się spłaszczyło, a kryteria zaczęły być jednolite i powszechnie obowiązujące: we Francji (Cezary), w Niemczech (Niedźwiedzie), we Włoszech (Palmy) i licho wie, gdzie jeszcze! Mówią, że Festiwal w Wenecji wyznacza trendy dla Oskarów. To już choroba! Swoiste signum temporis.

Wreszcie nadeszła 93. Noc Oskarów. O jej formie i przebiegu zdecydowała pandemia, a centralnym punktem ceremonii stał się dworzec kolejowy w Los Angeles oraz inne miejsca, nie tylko w Ameryce. Myślę, że oskarowa recepta na nagrody jest prosta i wynika z nieszczęsnej poprawności politycznej. Żeby dostać statuetkę w kategoriach dawniej „męskich" dobrze jest być kobietą (to jeszcze rozumiem!). W innych trzeba epatować „innością" najprzeróżniejszą, od koloru skóry poczynając, poprzez wyznanie, narodowość, być może orientację seksualną. Wreszcie umiejętnie eksponować brzydotę, taką zwykłą, prywatną, codzienną („wyglądam jak wyglądam, co komu do tego?"). Z tą urodą aktorów zawsze bywało różnie. W teatrze i w filmie potrzebni byli nie tylko amanci czy amantki, ale też aktorzy charakterystyczni, w odpowiednich proporcjach, rzecz jasna. Najbardziej w cenie były urody uniwersalne, które łatwo było upiększyć, ale równie łatwo pobrzydzić. Teraz panuje moda na zwyczajność. No cóż, aktor to też stworzenie boże, tak jak każdy przeciętny zjadacz chleba. Boże co ja wypisuję! Absolutnie te skojarzenia nie dotyczą Frances McDormand, która urodą nie olśniewa, ale aktorką jest wybitną i właśnie odebrała swoją trzecią statuetkę. Te chwile radości artystka wykorzystuje do podkreślenia niczym nie skażonej i absolutnie niezależnej kobiecości, ale niech tam! Zasłużyła sobie siłą swojego talentu na takie manifestacje!

Nie widziałem nagrodzonych filmów, więc nie mogę ich oceniać, ale myślę, może naiwnie, że sztuka powinna stanowić antidotum na zły, brzydki, biedny, skorumpowany, zepsuty świat. Niech kino nas leczy, dodaje otuchy i wskazuje okienko w tunelu. Niech będzie piękne, niech pokazuje, że można inaczej. Niech leczy nasze kompleksy, pozwala przezwyciężyć depresję. Czy tak się dzieje? Chyba nie zawsze i coraz rzadziej, a docierają do mnie wiadomości o przygotowywanych dla twórców kryteriach i parytetach, które od przyszłego roku mają decydować o zakwalifikowania filmu do oskarowej puli. To się nie mieści w głowie! Dzieło filmowe powinno być wybitne i akceptowane przez publiczność. Obliczanie ilu nie-białych uczestniczy w jego produkcji, czy wśród twórców właściwy procent stanowią kobiety jest kretyństwem wołającym o pomstę do nieba! Pamiętam sukces „Dynastii", głupkowatego serialu nie najwyższych lotów, ale pokazującego wyżyny dla przeciętnego człowieka (zwłaszcza we Wschodniej Europie) niedostępne. Czyżbyśmy na przestrzeni tych paru dziesiątek lat tak zmądrzeli, że wolimy oglądać na ekranie to co nas otacza, katować się ponurą rzeczywistością, ale w opakowaniu znacznie bardziej wysublimowanym artystycznie? Wątpię! O czym dzisiaj robić filmy? Najczęściej słyszę odpowiedź: „o tym co nas otacza". Ale to znaczy wszystko i nic. Bo w naszym otoczeniu mogą pojawić się zarówno samotny, chory, potrzebujący pomocy człowiek, ale również bezdomni przemierzający w kamperach bezkresne przestrzenie Ameryki. Znowu tak sobie dywaguję, zbaczam z tematu, a tu Oskary czekają!

Podobno film o współczesnych amerykańskich Nomadach („Nomadland") opowiada o dobrych ludziach, którzy szukają odpowiedzi na pytanie o sens życia, chcą dotknąć prawdy o Ameryce, a egzystują w niestabilnych, koszmarnych warunkach. Jakie płynie z tego przesłanie? Chyba oczywiste: trzeba sięgnąć dna egzystencji, aby osiągnąć właściwy poziom człowieczeństwa. Powtarzam, filmu nie widziałem, ale recenzje dotarły do mnie najprzeróżniejsze. Również takie, że jest nudny, bo pokazuje typowo amerykański problem społeczny, który nie musi nas obchodzić.

Na koniec coś dla mnie. 83 letni Anthony Hopkins otrzymał Oskara za rolę w filmie „Ojciec". To druga jego statuetka, pierwszą otrzymał za „Milczenie owiec". Jest artystą wybitnym i z pewnością kreując starszego, dotkniętego Alzheimerem, człowieka wzniósł się na wyżyny swojej sztuki i na nagrodę zasłużył. Ale już podnoszą się głosy, że nie, że Oskara za pierwszoplanową rolę męską powinien dostać ktoś inny. Mówi się o przedwcześnie zmarłym Chadwicku Bosemanie („Ma Rainey: Matka bluesa"), albo też o Riz Ahmedzie („Sound of Metal"), który gra tracącego słuch punk-rockowego perkusistę. Cóż, rozumiem, Anthony Hopkins to legenda, artysta z poprzedniego rozdania, teraz do głosu (i splendorów) powinni dojść inni. Chociaż „Sound of Metal" to drugi, obok „Ojca", film, który chciałbym zobaczyć. Wygląda na to, że oba zajmują się człowiekiem i nie próbują nakreślić społecznej, dojmującej panoramy naszych czasów.

kwiecień, 2021



Krzysztof Orzechowski
Dziennik Teatralny
28 kwietnia 2021