Patron młodego polskiego teatru?

"Życie trwa krótko, oczekiwanie na śmierć bardzo długo" - te słowa po odejściu Adama Hanuszkiewicza brzmią jak uderzenie piorunem. Umierał całkiem inaczej, niż żył, szczelnie zamknąwszy się przed światem

W ostatniej swojej roli w telewizyjnym spektaklu Kazimierza Kutza "Dzień podróżny" według Eustachego Rylskiego pojawia się w roli starego dróżnika, który wszystko wie o świecie i teraz gotów jest na odejście. Już wtedy Adam Hanuszkiewicz był inny niż zawsze. Jakby i on patrzył na drugą stronę. Był rok 2005, luty. Do tego czasu żył zawrotnie szybko, barwnie i w zgiełku. Ale to było zaledwie 60 lat. Potem zacznie się jego odchodzenie. Przez sześć długich lat. Między życiem a śmiercią.

W maju 2005 roku w prowadzonym przez siebie Teatrze Nowym w Warszawie Hanuszkiewicz wyreżyseruje ostatnie swoje przedstawienie. "Sex party po polsku". Autor: Witold Wolny. Jeśli niewiele mówi wam to nazwisko, nic dziwnego. Spektakl był zresztą taki sam jak tytuł: niewymagający komentarza. Bardziej symptomatyczne, że odbywał się w remontowanym teatrze. Odezwał się bowiem właściciel kamienicy przy ulicy Puławskiej. Najpierw drastycznie podniósł czynsz. Dyrektor Hanuszkiewicz musiał zwolnić połowę pracowników Nowego. Już wtedy było wiadomo, że teatr w tym miejscu nie przetrwa. Za chwilę znajdzie się tu supermarket.

Być może Hanuszkiewicz liczył, że władze Warszawy znajdą dla niego i jego zespołu inny lokal. Nie udało się. Człowiek, który mawiał o sobie: "Jestem prawdopodobnie ostatnim kolorowym facetem w branży", poczuł, że osuwa się w zapomnienie, zostaje całkiem sam, pozbawiony naturalnego środowiska, jakim od blisko 60 lat był dla niego teatr.

Żył kolorowo, zawsze w centrum zainteresowania, a teraz zamknął się w sobie. Fizycznie schorowany i słaby, z każdym dniem odgradzał się od świata. Gdy zaproponowano mu udział w panelu na temat zamykanego właśnie Teatru Małego, odmówił, tłumacząc, że już go to nie interesuje. Kiedy odbierał telefony od przyjaciół, zazwyczaj stwierdzał, że jest bardzo zmęczony, po czym szybko kończył rozmowę. "Ja już nie wychodzę z domu" - odpowiadał na wszelkie propozycje jakiejkolwiek aktywności. Ponoć kilka lat temu ktoś dał mu do przeczytania tekst teatralnej sztuki, podrzucił nawet pomysł na obsadę. Zapalił się na moment, po czym jakby zeszło z niego powietrze. To, co za oknami, przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Może dlatego, że odebrano mu teatr. - Też bym się załamał, gdybym wiedział, że w miejscu, gdzie był, sprzedają piwo - powiedział po śmierci przyjaciela Andrzej Łapicki. A może przez to, że pierwszy raz od wielu dekad poczuł się niepotrzebny. To już nie był jego świat. W ostatnim czasie dopuszczał do siebie nielicznych. Nie chciał przebić muru między sobą a otoczeniem, jakby był w poczekalni - już nie tu, jeszcze nie tam. Daniel Olbrychski, którego Adam Hanuszkiewicz wprowadził na scenę, a potem pozwolił zagrać Hamleta, opowiadał, że wieść o śmierci mistrza dopadła go, gdy jechał do niego z jego ulubionym ciastem.

Cale życie w roli

Inaugurował Teatr Nowy w swoim stylu spektaklem "Nad wodą wielką i czystą..." opartym na poezji Adama Mickiewicza. Na scenie był tłum, ale w istocie liczył się zwykle tylko on. Minęło ponad 20 lat, a ja pamiętam, gdy wchodził w światło reflektora z frazą "Polały się łzy me czyste rzęsiste". Ciarki chodziły po plecach.

"Adam Hanuszkiewicz nie żyje. Co to był za talent! Odwaga! Uroda! Egoizm! Wyobraźnia! Oryginalność! Nonszalancja! Rozmaitość! Wielkość!" - napisała na swoim blogu Krystyna Janda. Trafiła. Całe swoje życie, nie tylko w teatrze, któremu poświęcił się bez reszty, zamienił w jedną wielką kreację.

W latach 90. miał wypadek samochodowy. Opowiadał potem, że szedł na zderzenie czołowe, cudem ocalał. Skończyło się na tym, że noga nigdy nie była już sprawna. Kulał, podpierał się laską. Tyle że to nie była zwykła laska. Złota, jedyna w swoim rodzaju. Stała się szybko nie tyle pomocą w życiu codziennym, ile rekwizytem przydatnym do budowy własnej aury. Pamiętam, jak chodził po foyer Nowego, wskazując laską, kogo chciał. Pamiętam, jak na scenie stukał nią w dechy, akcentując odpowiednie słowa. Pamiętam, że ze zwykłego siadania robił mały teatr. Nie dało się patrzeć na kogokolwiek innego.

To był początek poprzedniej dekady, szczegóły zamazują się w pamięci. Pracowałem w "Życiu", jako recenzent pisząc o niemal wszystkich spektaklach Hanuszkiewicza. Realizował je wtedy w Nowym, którego dyrekcję objął w 1989 roku. Byłem młody, całkiem niedawno zaczynałem, o jego teatrze z minionej epoki opowiadali mi rodzice. Na słynną "Balladynę" w Narodowym jakimś cudem zdobyli bilety i szybko włączyli ją do swego kanonu. Nie byli zresztą w tym odosobnieni. To prawda, wielu krytyków odsądzało reżysera od czci i wiary jako odmóżdżacza i barbarzyńcę w ogrodzie klasyki. Ale miał to za nic, bo publiczność waliła do Narodowego drzwiami i oknami, koniki sprzedawały bilety z wielokrotnym przebiciem, inteligencja warszawska znalazła tam swoje miejsce.

W Nowym wystawiał Hanuszkiewicz klasykę, częstokroć powtarzając swoje dawne pomysły. Chcąc wąchać czas i iść ramię w ramię z młodymi postępowcami, przerabiał "Moralność pani Dulskiej" na musical, kończąc go skocznym kankanem, a "Wyzwolenie" na kabaret. Kolega pisał, że wyobraźnia mistrza nie wznosi się dziś wysoko, ale zmierza ku sferom poniżej pasa. Po kolejnej (której to już w jego dorobku?) "Balladynie" sam oddawałem mu miejsce w historii polskiego teatru, wskazując jednak, zbyt bezceremonialnie, że klasę artysty poznaje się także po tym, że wyczuwa moment, kiedy powinien odejść.

Hanuszkiewicz był jednak zaprawiony w bojach z krytykami, w teatrze przy Puławskiej jak niegdyś w Narodowym miał komplety, udało mu się na nowo ożywić latem Teatr na Wyspie w Łazienkach, zatem z podobnych opinii niewiele sobie robił. Zdarzyło się, że zagrał w spektaklu według "Ojca" Strindberga (i oczywiście go wyreżyserował), a jego rola wydała mi się przejmująca, o czym napisałem. Tekst ukazał się, odebrałem telefon. - Pan Wakar? - Usłyszałem w słuchawce głęboki głos, nie do pomylenia z żadnym innym. - Hanuszkiewicz mówi. - Ja wiedziałem, że wy wszyscy prędzej czy później to, co o mnie pisaliście, odszczekacie.

Pogadaliśmy jeszcze chwilę, całkiem miło. Mam więc i ja swoją własną związaną z Hanuszkiewiczem anegdotę. A pan Adam był królem anegdot, tak jak był królem każdego teatru, w którym przyszło mu pracować. Tak jak był królem życia, które chłonął, a ono mu odpłacało. "Otóż nie wiem, jak inni, ale ja byłem całe życie żonaty" - mówił. Trzy spośród czterech żon - Zofia Rysiówna, Zofia Kucówna i Magdalena Cwenówna - były aktorkami. Hanuszkiewicz - opowiadają jego współpracownicy - otaczał je szczególną atencją. Sam zresztą uwielbiany przez kobiety, lubił ten powiew admiracji wokół siebie. Pamiętam, jak w Teatrze Nowym dyrygował na scenie młodymi aktorami (miał w zespole między innymi Jungowską, Śleszyńską, Gąsowskiego, Rozmusa, Merę, Turowską, Kurowską), a jednak wydawało się, że mówi przede wszystkim do dziewczyn. Zawsze uchodził - i absolutnie słusznie - za arbitra elegancji. Wtedy w Nowym otoczony wianuszkiem wielbicieli (a częściej wielbicielek) gotowych oddawać mu - najdosłowniej - cześć. Chwalili więc go za wszystko, a i on chętnie podrzucał w rozmowach te rzeczy, z których był szczególnie zadowolony.

Nowy nie był Narodowym, znaczenie Adama Hanuszkiewicza było już mniejsze niż przed laty. Był on jednak nieodłącznym elementem warszawskiego życia teatralnego, jego żywą barwą, dla innych mistrzem, a dla siebie tym bardziej.

W lnianych marynarkach, zawsze "lejących się", nienagannych garniturach, był dla początkującego wtedy krytyka, jakim byłem, ucieleśnieniem wyobrażenia o demiurgu w teatrze. Niezależnie od tego, jak bardzo często z jego spektaklami się nie zgadzałem. Ale przyszedł czas, że stracił widzów. Noga też była już coraz mniej sprawna. Złota laska nie pomagała. Od tej nogi zaczęło się unieruchomienie w domu.

Nie wiem, co wtedy myślał, dlaczego bronił się przed widokiem ludzi. Pamiętając go zawsze wyprostowanego, domyślam się jedynie, że po ludzku, po męsku, wstydził się swojej słabości. Brał ją - to także bardzo ludzkie - za upokorzenie, więc nie chciał się nią dzielić. Pragnął zapewne, by zapamiętano go, gdy był u szczytu jako artysta i mężczyzna. I ten zwycięski wizerunek przez lata konsekwentnie utrwalał.

Ja jestem chaos

"Podole. Wschód mój wzór" - mówił o sobie. Urodził się w roku 1924 we Lwowie, ojciec był porucznikiem w armii generała Hallera, matka pracowała w sklepie. Okupację sowiecką spędził w rodzinnym mieście, w gimnazjum z wykładowym polskim. Naukę kontynuował na tajnych kompletach. Przez całe życie nosił w sobie jednak kompleksy z powodu niewystarczającego wykształcenia. I wszystko robił, by je zmazać, by się poczuć lepszym.

Na scenie debiutował dwa miesiące przed końcem wojny, w Rzeszowie, gdzie był słuchaczem studia aktorskiego. W "Zemście" grał Wacława. Podobno spektakl zobaczyła Wanda Siemaszkowa, słynna aktorka i reżyserka, dziś patronka rzeszowskiego teatru. Miała zachwycić się grą adepta, wspomniała mu, że zwykle obsadza się młodych w partii Wacława, żeby mieć później pretekst do wyrzucenia ich z pracy. A on się obronił. Wielu uważa, że gdyby nie poświęcił się reżyserii, byłby jednym z największych po wojnie polskich aktorów.

Od 1945 roku właściwie nie opuszczał teatrów. Grał w Jeleniej Górze, Krakowie, Warszawie, z początkiem lat 50. na dłużej zakotwiczył w Poznaniu. Wraz z przyjazdem do stolicy wiąże się z Teatrem Telewizji, który wówczas nadaje na żywo, jest całkiem nowym wynalazkiem, eksperymentem na skalę światową. Realizuje w nim nawet po siedem przedstawień rocznie, stając się głównym reżyserem telewizyjnej sceny. Słusznie uchodzi za jej ojca-założyciela, artystę, który odkrył, czym jest specyficzny język tego medium. W 1963 roku obejmuje dyrekcję Teatru Powszechnego, uczyni z niego jedną z najważniejszych scen miasta. Jednocześnie pracuje w telewizji, bijąc rekordy efektywności. Przeglądam wykaz jego działań właśnie w tym czasie: w 1963 na przykład zagrał sześć ról, wyreżyserował 12 spektakli. Osiągnięcia dzisiejszych młodych stachanowców teatralnych to nic przy normie Hanuszkiewicza.

W Powszechnym inscenizuje Wyspiańskiego, Żeromskiego, Kruczkowskiego, Moliera, Szekspira, Prusa, Słowackiego i wielu innych, nadając mu profil narodowej sceny. Narodowy przejmuje w 1968 roku po Kazimierzu Dejmku, zdjętym ze stanowiska w związku z "Dziadami". Hanuszkiewicz bierze go, skazując się na ostracyzm części środowiska. Legenda polskiej teatrologii, profesor Zbigniew Raszewski, niekryjący niemal nienawiści do nowego dyrektora, pod datą 15 stycznia 1969 roku notuje w swoim "Raptularzu" zasłyszaną przez córkę rozmowę dwóch bileterek: "Patrz pani, na co nam przyszło, takie przedstawienia dawaliśmy, a teraz ten pajac po scenie skacze". Nie trzeba dodawać, kim był ów pajac.

Raszewski nie był sam. Wraz z Dejmkiem teatr opuściła grupa aktorów, mających nowego szefa za sługusa władzy. On prawdopodobnie przeżywał to w sobie, ale na zewnątrz nie okazywał. Tłumaczył później, że zarówno wtedy, jak i później, kiedy nie zgadzał się na występy moskiewskiego teatru z okazji 11 listopada, tym samym narażając się partii, myślał jedynie o Teatrze Narodowym oraz o własnej odpowiedzialności wobec widzów. Rzecz jasna, nie zapominał niewątpliwie o swojej w nim roli, a jednak swoją pracę traktował jako posłannictwo.

A potem przyszły hondy w"Balladynie" (drabina w "Kordianie" z Andrzejem Nardellim była znacznie wcześniej), otwarcie Teatru Małego w domu towarowym Junior - na owe czasy (lata 70.) najnowocześniejszej sceny teatralnej w kraju.

Na inaugurację idzie "Antygona" ze studentami warszawskiej PWST. Tytułową rolę gra Anna Chodakowska, która do dziś uważa się za uczennicę Hanuszkiewicza. On zaś jest Kreonem. Potem reżyseruje w Małym "Miesiąc na wsi" Turgieniewa - ten z żywymi chartami, prawdziwą trawą na scenie i wodą. W autobiograficznej książce "Psy, hondy i drabina" wspomina rozmowę z ówczesnym wicepremierem Tejchmą, który skarżył się, że znajomi zrobili sobie z jego biura kasę biletową na "Miesiąc na wsi".

Gaśniecie

Był na szczycie, chłonąc zachwyty i jeszcze wzmagając kontrowersje wokół siebie. "Ja bardzo lubię sławę popularną, lękam się tylko wymuskanej sławy. Tak mówi Juliusz Słowacki. A ja za nim" - powtarzał, wychodząc z założenia, że prawdziwemu artyście skromność nie przystoi. Bo jeśli jest prawdziwym artystą, zawsze będzie fałszywa. Twierdził też, że w teatrze najbardziej boi się nudy. W życiu też - można by dodać.

Historia zatoczyła koło - odszedł ze stanowiska, zdjęty przez władzę w stanie wojennym. Pracował jak szalony w Polsce i za granicą (kto wie cokolwiek o jego fińskich przedstawieniach?), ale wszystko to było jedynie podtrzymywaniem dawnej legendy z Narodowego. Dopiero teraz nieśmiało mówi się o tym, że to właśnie Adam Hanuszkiewicz jest prawdziwym patronem młodego polskiego teatru, który mamy tu i teraz. W scenie z "Opowieści afrykańskich według Szekspira" Krzysztofa Warlikowskiego jedna z bohaterek zamiast szkatuł pokazuje trzy laptopy. Scena jak z Hanuszkiewicza.

Gasł cierpliwie, choć sądząc po jego charakterze, zdecydowanie za wolno. Mawiał - "życie trwa krótko, oczekiwanie na śmierć bardzo długo."



Jacek Wakar
Przekrój
15 grudnia 2011