Perfekcyjni zawodowcy z Bałtyckiego Teatru Tańca

Choreografka Izadora Weiss polemizuje z Barbarą Kanold, autorką recenzji jej spektaklu "Out".

Szanowna Pani Barbaro! Cała moja młodość w warszawskiej szkole baletowej upłynęła w przekonaniu, że istnieje jeszcze jakaś inna sztuka tańca, niż ta, którą surowymi metodami wbijają nam do głowy i w powykręcane bez sensu nogi profesorki baletu. Mój bunt utrudnił mi nie tylko zadanie ukończenia tej szkoły, ale i zaakceptowanie mnie przez niewielkie, ale sprawnie wymieniające się informacjami o krnąbrnych uczennicach, środowisko pedagogów. Na szczęście kręciłam "cyrkowe" 32 fouete najlepiej z całej klasy i jako jedyna tańczyłam na dyplomie całe klasyczne pas des deux z Don Kichota. Nie było więc takiej możliwości, żeby mi dyplomu nie dać, tym bardziej, że pani dyrektor Baletu Narodowego Maria Krzyszkowska przyjęła mnie do pracy dzień przed jego otrzymaniem. Nie zmieniło to mojego stosunku do klasyki. Dalej uważałam, że jest estetyką zamkniętą i z gruntu fałszywą jak sztuczny uśmiech przyklejony do twarzy baletnic wystrojonych w paczki i kokardy. Nienawidziłam tych idiotycznych paczek, których efektem było pokazywanie krocza pierwszym rzędom przy każdym uniesieniu nogi, tak jak opięte na chłopcach rajtki zaspokajały zmysły dalekie od artystycznych wzruszeń. Dlatego ze zdumieniem przeczytałam w Pani relacji z "OUTU" radę, żeby, jak Pani to lekceważąco nazwała, "majtasy" moich tancerzy bardziej opinały ich ciała. Muszę się Pani przyznać, że to nie brak kompetencji mojej fantastycznej scenografki spowodowały te "zaburzenia w klasycznych proporcjach", tylko pasja wyeliminowania, przynajmniej w moim spektaklu, uświęconych przez tradycję kanonów sylwetki tańczącego artysty, które dla mnie są nie do przyjęcia.

To, co kocham w tańcu uwarunkowane jest naturalnością artysty na scenie, bo jego związek z muzyką jest wystarczająco karkołomnym zadaniem formalnym, żeby go jeszcze obciążać sztucznymi pozami, sztucznie wykręconymi stopami, udawaniem dzidzibudki w loczkach i sztucznymi dłońmi różnych Królewiczów, podawanych partnerkom ze sztucznymi uśmiechami. Żartowałam z tego delikatnie we wstawce do "Onieginia" Dlatego kolejne zdumienie wywołała we mnie Pani uwaga o wymuszonym uśmiechu Michała Łabusia. Nie znam w Polsce drugiego tancerza, którego talent i pracowitość idzie w parze z tak niesamowitą radością życia i serdecznością wobec ludzi. Zapewniam Panią, że każdy jego uśmiech na scenie jest prawdziwy i nie odbiega ani przez chwilę od postaci, która gra. Zapewniam Panią również, że jego umiejętności partnerowania są najwyższej próby i nie widzę, żeby pan Wrzosek przy całym moim szacunku dla jego dorobku, mógł go jeszcze, zgodnie z Pani radą, czegoś nauczyć. Rozumiem, że ani Pani, ani grono zasłużonych tancerzy i pedagogów, które Pani reprezentuje, nie przyzna Michałowi Łabusiowi należnej mu rangi, bo przecież nie ukończył żadnej szkoły baletowej. Dla was to jedynie hipchopowiec z ulicy i nie ma znaczenia, że w tej dziedzinie został wicemistrzem świata. Może jednak docenicie Państwo fakt, że tylko ktoś o wybitnym talencie mógł taki tytuł osiągnąć i że mowa jest o talencie tanecznym, nie jakimś innym. Nigdzie na świecie w poważnych zespołach nikt nie pyta o to, jaką artysta ukończył szkołę. Wchodzi podczas castingu na scenę i pokazuje co potrafi. Tylko tyle i aż tyle. Większość ze znanych mi absolwentów polskich szkół baletowych ostatnich lat nie dotrzymałby kroku Łabusiowi w żadnej sprawie, poza wystudiowanymi przy drążku pozami z zamierzchłej epoki.

Teraz pozwolę sobie odnieść się do rad, których Pani udziela mnie osobiście jako choreografowi pamiętając wciąż o tym, że kieruje Panią troska o dobro Tancerzy Bałtyckich i tradycje Gdańska, gdzie dokonało się przecież tyle wielkich spraw w dziedzinie, jaką obie się pasjonujemy. Jak Pani doskonale wie, są libretta bardziej czytelne i klarowne, a są i mniej. Niektóre są pisane językiem poetyckim tak osobistym, że o klarowności nie ma potrzeby wspominać. Libretto "Outu", mimo, że jest napisane takim językiem, ma precyzyjną i konsekwentną historię trzech kobiet i wiele osób ją odczytało. Nie są to oderwane od siebie etiudy. Nie ma tam scen przypadkowych i czysto formalnych, jak na przykład w "4&4". Zdaję sobie sprawę, że odczytanie tego wszystkiego nie jest za pierwszym razem łatwe, ale tak jest w bardzo wielu baletach i operach. Warto zaufać twórcy i spróbować jednak czytać znaki, jakie stawia, zanim się przy pierwszej komplikacji nie uzna, że brakuje sensu. Bo tak się składa, że właśnie sens jest jedną z najwyższych wartości, jakie wyznaję w sztuce. Nienawidzę bełkotu, szamaństwa i oszukiwania ludzi, że jest jakaś treść, skoro jej nie ma. Nienawidzę też, tak jak Pani, pustych i niepotrzebnych gestów. Nie ma ich w "Oucie". Scena, którą radzi mi Pani skrócić, nie tylko nie poddałaby się temu zabiegowi z powodów muzycznych, ale jest celowo tak ułożona, żeby narastające wrażenie monotonii i powtarzalności nabierało niespodziewanej mocy obrazu męczenia ludzi przez ortodoksów wszelkiej maści powtarzających swoje hasła do znudzenia. Dopiero wtedy, gdy już nie można tego znieść, wychodzą pod prąd trzy bohaterki, od tańca których dopiero zaczyna się mój OUT. Tych bohaterów pojawia się coraz więcej. Wszyscy znakomicie mieszczą się w kategorii teatru tańca, którego reguły wyznacza zawsze twórca, a nie tradycja. Może scena śmierci Mistrza jest jej najbliższa, ale z pewnością nie jest jedyną sceną teatralną w tym spektaklu. Ale najbardziej zabolał mnie u Pani zaskakujący u osoby piszącej od lat z taką klasą, protekcjonalny ton o znakomitym i naprawdę już zbudowanym konsekwentnie przez dwa lata zespole Bałtyckiego Teatru Tańca. "Widać, że ci młodzi ludzie bardzo chcą tańczyć. Powinni jeszcze sporo popracować nad plastyką ruchu, nad spięciami ciała." I dalej -" Zespół będący na etapie budowy czeka ogrom pracy, chęci jak widać im nie brakuje, dla pełnego rozwoju trzeba im koniecznie umożliwić kontakt z choreografami reprezentującymi różne kierunki w sztuce tańca."

Otóż przy całej wdzięczności za Pani życzliwość, muszę stanowczo podkreślić, że to są perfekcyjni zawodowcy, którzy dobre chęci mieli decydując się na tę trudną profesję. Ta minimalna kategoria "dobrych chęci" jest dla tej klasy artystów krzywdząca. Ich kontakt z choreografami jest taki jak trzeba. Pracują z najlepszymi w Polsce - Wesołowskim, Przybyłowiczem, Misiurą, Komasą. Ale przede wszystkim pracują ze mną, bo to ja wymyśliłam, zbudowałam i prowadzę ten zespół określoną drogą artystyczną. I nie mówię tego w poczuciu pychy, że uważam się za kogoś lepszego, lecz w poczuciu wartości pracy, jaką wykonałam i wiary, że każdy teatr musi mieć swojego lidera, który ustala zasady i styl. Nie chodzi o to, żeby tańczyć w różnych technikach i rozwijać swoje umiejętności na różne sposoby. Od tego właśnie jest szkoła. A potem, w zespole artystycznym, który ma swoje wyraziste oblicze trzeba mówić określonym językiem i posługiwać się nim po mistrzowsku. Pedagogów i ludzi prowadzących warsztaty będziemy zapraszać z najlepszych teatrów Europy, ale spektakle muszą być nasze. Bałtycki Teatr Tańca - to jest firma, która musi mieć swoją odrębną i spójną wizję artystyczną. Z pewnością nie zadowoli ona wszystkich, ale mam nadzieję, że ktoś tak miłujący sztukę tańca jak Pani w końcu ją doceni.



Izadora Weiss
Gazeta Wyborcza Trójmiasto
14 czerwca 2010
Spektakle
OUT