Permanentne podcinanie skrzydełek

"Przytulny pokój, urządzony ze smakiem, ale skromnie. [...] Na kominku pali się ogień." Do tego świąteczna choinka, paczki z prezentami, gromadka dzieci, słowem - ciepło, rodzinnie i domowo. Tak "Norę" zaczyna Ibsen. Ale nie Agnieszka Olsten.

Reżyserka już na początku pozbawiła Norę i Torwalda zarówno przytulnego mieszkania, kominka i choinki, jak również samych dzieci, po których w spektaklu zostało parę rozrzuconych zabawek i schowany gdzieś za sceną dziecinny pokój. Mieszkanie zmieniło się z kolei w nowoczesny, designerski apartament - zimny, metalowy i pusty. Wchodzi się do niego po niknących pod sceną schodach, a kolejne schody, tym razem zmierzające gdzieś w górę, prowadzą do gabinetu Torwalda. W oglądanym przez nas "salonie" (którego centrum jest otoczone metalową barierką koło, wyodrębniona przestrzennie "arena") postaci wyłaniają się z dziwnego niebytu - a to z góry, a to z dołu - i w dziwnym niebycie nikną. Na placu boju nieprzerwanie pozostaje tylko Nora (Dorota Landowska) - wyraźnie scharakteryzowana już od początku spektaklu, nosząca w sobie depresję, smutek, poczucie przegranej walki o samą siebie i o swój związek z Torwaldem. Pozostaje jej rekompensować sobie (zagłuszać w sobie?) przegraną - podjadając (pochowane w zabawkach) słodycze, kupując drogie sukienki, czy też chełpiąc się bezustannie wysoką pozycją męża - bo poza jego pracą i pieniędzmi Nora nie widzi w nim już nic godnego uwagi. I trudno jej się właściwie dziwić - zagrany przez Mariusza Bonaszewskiego Torwald jest w spektaklu Olsten po prostu dużym chłopcem, grającym z Rankiem w piłkę, wychodzącym na spotkania z kolegami, mitologizującym własną pracę, wreszcie - niekoniecznie zainteresowanym pielęgnacją związku z żoną. Bo tak, jak jej jest raczej daleko do ibsenowskiego "skowroneczka", tak jemu pieszczotliwe określenie służy raczej do wymuszonego podtrzymania rodzinnego status quo, niż do faktycznych pieszczot, którymi oboje darzyć się już nie mają ochoty. Albo po prostu już tego robić nie potrafią, choć może nadal by chcieli. Ich związek jest sztuczny, teatralny, pusty i bez uczuć - dokładnie taki sam, jak dom, w którym oboje żyją. W tej podwójnej próżni, w którą wrzuceni są bohaterowie, większego znaczenia zyskują momenty skrajnej rezygnacji, momenty, w których Nora i Torwald próbują - tak, jak potrafią - "rzutem na taśmę" coś w swoim życiu zmienić. Jak w scenie odtańczenia taranteli - najważniejszej chyba w spektaklu. Inaczej niż u Ibsena, Torwald trzyma już w ręku otwarty list, gdy Nora zaczyna tańczyć. Jej taniec odwleka moment wyjawienia prawdy tylko o chwilę - a jednak, z siłą i zawzięciem płynącymi z ostatecznej przegranej, Nora tańczy. Potrząsając ogromnym pióropuszem, stojąc po środku salonowej "areny", tupiąc i pełzając na czworakach - tańczy. Taniec wojenny, taniec godowy, taniec ostatniej - jak wydawałoby się - szansy. Za chwilę okaże się jednak, że to tylko przebieranka, że pojęcie "ostatniej szansy" nie istnieje w tym świecie. Olsten dopełnia obrazu swojego cynicznego odczytania "Nory" - Torwald przeczyta list, po czym oboje pójdą na bal. Ona, ubrana w kusą, krzykliwą spódniczkę i karnawałowe bikini, z umalowaną na czarno skórą, poniża się dla niego w kolejnej teatralnej przebierance. Bo reguły tej przebieranki, tej sztuczności, są chyba jedynymi regułami, które oboje dzielą i rozumieją - Torwald, ubrany w obcisły lateksowy kostium, akceptuje zasady tej gry, w której oboje próbują - tak, jak potrafią - nawzajem się o siebie dopomnieć. Tak steatralizowane dopominanie nie jest, oczywiście, faktycznym wyrazem uczuć - przeciwnie, potwierdza tylko obojętność i zrezygnowanie, w których oboje są zanurzeni. Bo nie o uczucia, jak się okazuje, toczy się stawka. Torwald nie wymaga od żony miłości, tylko permanentnego okazywania jej fantazmatu, wymaga tego, żeby na wszelkie możliwe sposoby starała się podobać, a nie - faktycznie podobała. Na drodze poniżenia dokonuje się małżeński rytuał potwierdzenia braku zainteresowania drugą stroną, potwierdzenia okrutnego chłodu, którym oboje się darzą, i który jednocześnie ich wiąże. "Skowroneczek" okazuje się potrzebny tylko po to, żeby móc mu podciąć skrzydełka. A inna sprawa, że sam skowroneczek bez podcinania skrzydełek też już nie potrafi. Koniec trzeciego aktu, za Norą zaraz trzasną drzwi, kieruje do męża ostatnie słowa: "[...] chyba, że stałby się cud nad cudami! [...] Gdybyśmy oboje zmienili się tak bardzo, że [...] nasze pożycie mogło naprawdę stać się małżeństwem. Bądź zdrów!" U Ibsena nadzieja, nawet ta granicząca z cudem, musi wiązać się z rozstaniem. Tymczasem Olsten pozostawia ich razem - Nora, zrezygnowana, zostaje z mężem. Tak, jakby nic nie mogło się w tym świecie zmienić, jakby marzenie o cudzie nad cudami było poza jego kategoriami. Poza zgrozą nagłych cisz i próżnią w całym niebie - nie ma tu już nic więcej. Teatr Narodowy w Warszawie Henryk Ibsen "Nora, czyli Dom lalki" przekład: Anna Marciniakówna reżyseria: Agnieszka Olsten scenografia: Joanna Kaczyńska muzyka: Bartłomiej Brat Oleś, Marcin Oleś światło: Wojciech Puś choreografia: Tomasz Wygoda Obsada: Dorota Landowska, Mariusz Banaszewski, Maciej Kozłowski, Aleksandra Justa, Oskar Hamerski Premiera: 21.04.2006r.

Anna Sus
Dziennik Teatralny Warszawa
25 stycznia 2008