Piękny obrazek

Większość z nas zna tekst Petera Hedgesa „Co gryzie Gilberta Grape'a" z adaptacji filmowej w reż. Lasse Halstrӧma z 1993 roku z niezapomnianą rolą młodziutkiego Leonardo DiCaprio i młodego Johny'ego Deppa. Ten film to klasyk. Przeniesienie tej historii na scenę to rzecz intrygująca. Marcin Czarnik wyreżyserował tę opowieść jako dyplom IV r. Wydziału Aktorskiego, specjalności wokalno-aktorskiej – ale czy to się do końca udało, mam pewne wątpliwości.

Po wejściu na widownię, widownię widzimy taki obrazek: na przedłużonym proscenium w formie dwupasmowej drogi siedzi Dariusz Pieróg jako Arnie. W głębi po lewej pakuje się Gilbert (Przemysław Kowalski), po prawej stoi nad niewielką kuchenką siostra chłopców (Małgorzata Walenda), a na środku widzimy matkę (Iga Rudnicka). Kiedy zajmujemy miejsca, gra muzyka. Co ważne – muzyka jest na żywo. Zespół wszystkie utwory wykonuje na żywo w aranżacjach autorstwa Dawida Suleja Rudnickiego. Żywe instrumenty to jest jeden z wielkich plusów tego spektaklu.

Scenograficznie cała przestrzeń jest wykorzystana, a kulisy odsłonięte. Poza tym sam Arnie będzie poruszał się nie tylko w obrębie sceny, ale też wyjdzie na schody wzdłuż widowni – jest żywym i przez swoją chorobę nieokiełznanym młodym człowiekiem, więc nie uznaje granic sceny. Na scenie, po lewej stronie wisi na sznurku opona z poduszką: to forma prostej huśtawki. W głębi widzimy zaaranżowane mieszkanie: fotel, stolik, lampa. Centralną część mieszkania zajmuje wielki podest z kilkoma schodkami. Na nim umieszczone jest wielkie „ciało" Bonnie Grape, obleczone w rozpływającą się, niebieską sukienkę. Wydaje się, że matka, która nie może już ruszyć się z domu, tkwi w wielkim, cielesnym kopcu, z którego wystają tylko dłonie i głowa. Przypomina Winnie – bohaterkę „Szczęśliwych dni" Becketta, która również nie może się ruszyć, ale z kopca ziemi. Bonnie (podobnie jak Winnie) znajduje się w absurdalnej sytuacji, w której próbuje zachować pozory normalności.

Spektakl jest długi, kolorowy i rozbudowany. Część fabularna, która opowiada o perypetiach mikrospołeczności przeplatana jest piosenkami. Są to znane wszystkim przeboje, które dobrane są tak, żeby odzwierciedlały emocje bohaterów. Mamy tu smutnego, miotającego się Gilberta (który myśli o wyjeździe, ale przecież musi opiekować się upośledzonym bratem), wiecznie usługującą matce Ellen czy zaskakującego Arniego. Poza tym pojawia się niezależna Becky (Marianna Linde), która oczarowuje Gilberta, a wciąż w pobliżu kręci się przyjaciel tytułowego bohatera. To Tucker (Jakub Sielski), dla którego spełnieniem marzeń i ambicji ma być utopijna praca w Burger Barn, a przy okazji poderwanie siostry Gilberta. Wszyscy żyją w niewielkiej miejscowości na uboczu, gdzie małe rzeczy urastają do rangi osobistych sukcesów lub dramatów i wpływają na codzienne życie.

Na spektakl „Co gryzie Gilberta Grape'a" patrzyłam jak na piękny obrazek. Niedoskonały, być może namalowany ręką dziecka i nieco przerażający. Rozumiem jednak, że jest piękny. Podziwiam twórców i szczerze gratuluję wykonanej pracy. To widowisko świetnie zagrane, z genialnymi kostiumami (jak hipisowski strój Becky czy żółta koszulka Arniego ze sceną z „Titanica"!), niezwykłą scenografią i dopełniającymi ją wizualizacjami oraz świetną grą i śpiewem młodych aktorów. Jednak zabrakło tu czegoś, co sprawiłoby, że podążałabym za tym spektaklem również emocjonalnie. Być może jest to kwestia tego, że nie ma tu jednego głównego bohatera (ponieważ postać tytułowa nim nie jest), natomiast mamy do czynienia z bohaterem zbiorowym. Każdy jest ważny, każdy coś przeżywa i dlatego być może historia trochę się rozmywa.

Były podczas „Co gryzie Gilberta Grape'a" trzy momenty, w których coś we mnie drgnęło. Pierwszy – kiedy niemal na początku Gilbert gra na gitarze i śpiewa utwór Eddiego Vedera, użyty do ścieżki dźwiękowej filmu „Into the wild" w reż. Seana Penna. To bardzo przejmująca miniaturka, która wyraża tęsknotę za wolnością. Drugi – kiedy Bonnie metaforycznie „wychodzi z ciała" i tańczy ze swoim mężem Albertem (również Przemysław Kowalski), który się powiesił. To niezwykłe spotkanie poza czasem. Trzeci moment następuje, kiedy Arnie, oblany niebieskim światłem, śpiewa „Everybody hurts" zespołu R.E.M – jest w tym coś niezwykle szczerego i niesamowitego. Reszta spektaklu z jakiegoś powodu nie chwyciła mnie za serce.

Mimo tych (niewielkich) zastrzeżeń zdecydowanie warto spektakl w wykonaniu studentów krakowskiej AST zobaczyć. Jest to widowisko, które na pewno może zachwycić. Nie da się odmówić twórcom pomysłu (forma swoistego music-hallu), a wykonawcom talentu – wszyscy zasługują na pochwałę. Może tych wszystkich elementów (śpiew, taniec, muzyka, wizualizacje, opowieści indywidualne) jest trochę za dużo i dlatego tworzy się niejaki dystans pomiędzy aktorami, a widzem, bo można się trochę pogubić? Niedawno widziałam spektakl „Z cyklu: Tatrzańskie. Część III: SPISKI – Hej! Wg Wojciecha Kuczoka" w reż. Andrzeja Dziuka. Tam też fabuła opowieść przerywana była piosenkami, ale one naturalnie wpisywały się w narrację, prześmiewczą konwencję spektaklu i nie tworzyły „czwartej ściany". Dlatego „Co gryzie Gilberta Grape'a" najlepiej obejrzeć, ocenić i przeżyć samemu.



Joanna Marcinkowska
Dziennik Teatralny Kraków
14 marca 2019
Portrety
Marcin Czarnik