Pijacki sen Janusza

Jak w filmie "Dzień świstaka", w wystawionej przez Theater an der Wien w reżyserii Mariusza Trelińskiego Halce Moniuszki Janusz co i raz budzi się w pokoju hotelowym z myślą: co się, u licha, dzieje?

A w chwilę później musi założyć ciemne okulary, zasilić się kolejną porcją wódki i, dzięki niemal ciągłym ruchom sceny obrotowej, zrobić obchód okolicy w poszukiwaniu jakiegokolwiek sensu. Ta okolica to jadalnia, kuchnia, wejście do hotelu. Bo rzecz się dzieje w hotelu „Kasprowy" w Zakopanem w latach 70. Oczywiście dekoracje Borisa Kudlički, świetnie wykoncypowane i zrealizowane, nie są dokładnym odwzorowaniem tego obiektu (dziś jest to hotel Mercure), lecz dość ogólnym nawiązaniem do stylistyki tych czasów. Ubiory damskie także, choć – utrzymane w specyficznej estetyce op-artu – pasują raczej do nowofalowych filmów francuskich niż do PRL czasów Gierka.

Janusz rozpamiętuje historię, która mu się przydarzyła. Treliński zwykle przepisuje libretta na punkt widzenia męskiego bohatera, kobiety traktując w najlepszym wypadku jako przedmiot męskiej obsesji. Nie inaczej jest w Halce, choć u Moniuszki to za nią, nieszczęśliwą bohaterką, podąża akcja. U Trelińskiego Halka (hotelowa pokojówka) jest tylko wyrzutem sumienia, który wciąż się Januszowi śni. Nie przychodzi, jak w operze, z Jontkiem na zaręczyny Janusza z Zofią, więc nawet zamiast „Gdzież to Jontek?" musi zaśpiewać „Gdzież to Janusz?". W jedną noc jej ciąża staje się widoczna; roni dziecko podczas tańców góralskich (pełniących tu rolę tańców weselnych), przesuniętych na zakończenie III aktu. Później, gdy ma zaśpiewać arię o umierającym dzieciątku, wyjmuje spod stołu (!) ów poroniony płód owinięty w czarny worek, by go pogrzebać. Ale wszystko, jak się okazuje, dzieje się tylko w głowie Janusza: Halka po prostu zwiduje mu się jako duch, także w finale, zamiast się utopić, żegna go czule przez szybę, gdy on zasypia znów.

Co z tego zrozumie publiczność wiedeńska, która widzi to dzieło pierwszy raz – trudno powiedzieć. Czy będzie to w podobny sposób stracona szansa, jak w przypadku Króla Rogera w interpretacji Krzysztofa Warlikowskiego w Operze Paryskiej? Może przynajmniej muzyka Moniuszki zostanie doceniona? Bądź co bądź występuje tu dwóch ulubieńców wiedeńskiej publiczności: Piotr Beczała (który długo walczył o wystawienie w Wiedniu naszej narodowej opery) i Tomasz Konieczny. Obaj otrzymali duże oklaski, zwłaszcza Beczała (tu jako krewki kelner), który w obu Jontkowych ariach dał z siebie wszystko. Partia Janusza jest mniej efektowna, na domiar złego reżyser każe mu wciąż miotać się po scenie w pijanym widzie. Podobnie jak jego narzeczonej Zofii, ustawionej jako wulgarna dziewczyna w kiczowatych strojach – w tej roli Natalia Kawałek (związana z Theater an der Wien), która o ile jest śpiewaczką świetną zarówno w baroku, jak w songach Kurta Weilla, to ta partia jej raczej nie pasuje. Znakomita za to jest amerykańska sopranistka Corinne Winters w roli tytułowej, zarówno głosowo, jak emocjonalnie. Jej polska wymowa jest nawet bardziej wyrazista niż w przypadku niejednej polskiej śpiewaczki. Rekordowa jest rola Dudziarza (że bez dud, to nic dziwnego, ale dlaczego nie jest przynajmniej didżejem?), który po zaśpiewaniu jednego zdania „Trzeba ślub powitać, kumie" zwala się pod stół. Trudno w tym momencie nie wybuchnąć śmiechem. Jeszcze jedno: nie wiadomo, czy należy to złożyć na karb nerwów premierowych, ale tempa nadawane przez Łukasza Borowicza były czasem tak niemiłosiernie szybkie, że muzycy z trudem się wyrabiali.

Jak na razie jest po tej premierze jeden powód do radości: Piotr Beczała jest przewidziany w obsadzie trzech warszawskich przedstawień w lutym.



Dorota Szwarcman
Blog Doroty Szwarcman
28 grudnia 2019
Spektakle
Halka