Piłkarskie emocje w wyjątkowej komedii przejęzyczeń

Piłką nożną nie interesuję się w ogóle. Wizja tysięcy kibiców wcale nie napawa mnie optymizmem. Ot, taki już ze mnie typ. Dlatego nie dziwcie się, że do spektaklu "My w finale" podchodziłem z dużą dozą rezerwy i nieufności. Zdecydowanie popełniłem błąd. Piszę to bez mrugnięcia okiem, z uśmiechem na twarzy, bo tak dobrego spektaklu naprawdę dawno już nie widziałem.

Niemiecki pisarz, Marc Becker, stworzył dzieło modelowe, gotowe do przetransponowania na dowolny grunt i w dowolną rzeczywistość kraju europejskiego. Nie chce się wierzyć, że sztuka ta nie została oparta na tekście polskiego autora. Doszukać zatem trzeba się tutaj ogromnej pracy osób, które odpowiedzialne są za jej adaptację: Michała Olszewskiego i Iwony Jery, która jest również reżyserką przedstawienia. Jedenastu uczestników-kibiców bierze udział w swojego rodzaju sportowym spędzie. Każdy z nich jest inny i reprezentuje inną grupę społeczną. W tym wszystkim tworzy się jednak pewna nić porozumienia, zainicjowana przez ważny mecz piłkarski. W efekcie jest on jednak tylko pretekstem do wyrażenia emocji przez bohaterów i zdjęcia zakładanych na co dzień masek. Zjednoczenie w dopingowaniu poszczególnych zawodników staje się punktem honoru, stawianym ponad wartościami i ludzkimi słabościami. W ostateczności bohaterów przenika zarówno materialne, jak i filozoficzne podejście do świata, a sami z wycofanych, szarych ludzi stają się bestiami emocji. Jeżeli kiedykolwiek zadawaliście sobie pytanie czy w piłce jest miłość, seks, pieniądze, polityka, zaduma, wiara i siła, to po obejrzeniu tego spektaklu na pewno nie będziecie mieli już wątpliwości. 

Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się płakać ze śmiechu w trakcie spektaklu. Pan w rzędzie dalej musiał przepraszać innych widzów za swoje niepohamowane wybuchy radości. Sztuka jest do tego stopnia zabawna, że - nie wstydźmy się tego - chwilami nie mogli tego ukryć również aktorzy. Mamy przed sobą jedenaście wyrazistych postaci, wykreowanych nieco w stylu współczesnego teatru zachodniego, z kanciastymi rysami osobowości i emocjami na granicy przerysowania. Artyści pocą się, męczą, każdy z nich ciągle musi być w grze. To wymagająca sztuka - nie tylko pod kątem warsztatowym, ale i fizycznym. Wszyscy perfekcyjnie nadążają za tempem.

Uwielbiam teatr, który łączy w sobie elementy multimedialne z tradycyjnymi. Z pozoru prosta scenografia nabiera kolorów i życia dzięki projekcjom, które odbywają się w trakcie spotkania. Chwilami jednak pojawia się konieczność szybkiego przenoszenia uwagi na wiele różnych sytuacji dziejących się na scenie, bez konkretnego podziału na pierwszy i drugi plan. W całości tworzy to wspaniały obrazek, ale dla osób, które preferują spektakle skoncentrowane na pojedynczych bohaterach czy scenach może to być w pewnym momencie wadą.

90 minut spektaklu dzieli krótka przerwa, która okazała się być integralną częścią całego spektaklu. Znamy tę regułę - zazwyczaj aktorzy schodzą ze sceny i widzów czeka jakieś 15 minut powrotu do szarej rzeczywistości. Tutaj jednak mamy do czynienia z projekcją równie zabawnego materiału filmowego - sondy ulicznej związanej z tematyką piłki nożnej. Mam wrażenie, że jest ona trochę za długa, ale z pewnością jest bardzo pomysłowa i potrafi rozśmieszyć. Całość sugeruje, że przerwa w meczu jest równie istotnym jej elementem, co cała reszta spotkania. Po ponownym "wyjściu z szatni" tempo spektaklu na chwilę podupadło. Zarówno aktorzy jak i widzowie potrzebowali paru chwil na powrót do narzuconego wcześniej tempa. W ostatecznym rozrachunku można stwierdzić, że druga część spektaklu jest zdecydowanie lepsza od pierwszej, co ewidentnie widać również w grze "naszych".

W całej kompozycji nie brakuje elementów, które zostaną szczególnie dostrzeżone przez fanów piłki nożnej, w tym na przykład kilkukrotne nawiązanie do historycznego komentarza Tomasza Zimocha "Panie Ahmed, kończ pan ten mecz". Nie zabrakło również nawiązań bardzo nam obecnie bliskich - powiedzmy "kurnikowych".

"My w finale" dostało się na moją listę krakowskich spektakli wybitnych, na której do tej pory niepodzielnie panował "Bóg mordu" wystawiany na deskach Teatru Słowackiego oraz "Kopciuszek" Opery Krakowskiej. "My w finale" to ten sam kaliber, z zaznaczeniem, że zawiera on o wiele większą dawkę autoironii - najbardziej kunsztownego z humorów. Choć przyznać trzeba, że niektórym osobom może się on wydawać zbyt bezpośredni. Mnie ta bezpośredniość powaliła na kolana. Ogromne brawa dla pomysłodawców tego projektu za odwagę i chęci do stworzenia czegoś, co będzie funkcjonowało nie tylko pod piłkarskim szyldem nadchodzących mistrzostw, ale również jako osobna ironia na nasze narodowe słabostki. Miejmy nadzieję, że spektakl na stałe trafi na deski Bagateli.



Krzysztof Gudowski
www.kulturawkrakowie.pl
19 czerwca 2012
Spektakle
My w finale