Plotka o weselu

Czepiec pyta Dziennikarza „Cóż tam panie w polityce?", a odpowiada mu histeryczny śmiech – Dziennikarza i nasz. To już nie jest 1901, tylko 2018, i scena szybko eksploduje metalową muzyką Chochołów – Furii, i barwnym tłumem groteskowych postaci weselnych w paraliżującym tańcu, wokół pnia z pustą kapliczką. Ale to już wiemy z miliona powstałych recenzji. Publiczność od początku uczestniczy w chocholim tańcu – ale to również już wiemy. „Chrześcijanin tańczy, tańczy, tańczy, tańczy..." – też wiemy.

Najpiękniejszym momentem były oklaski. Niezależnie od potencjału krytycznego, ciężko się nie wzruszyć, gdy cała publiczność wstaje, znikąd wyłania się transparent „(Wy)TRWA(j)CIE", a pomiędzy widownią a sceną tworzy się festiwal ciepłych gestów.

W pewnym momencie ze zdziwieniem zauważam, że sam już podbijam oklaski, chociaż spektakl niespecjalnie mnie ujął. Okazuje się, że nie o sam spektakl jednak tu chodzi. Istotny jest jego mit, dla którego i którym wszyscy oklaskami możemy się połączyć w piękną wspólnotę, niczym w domniemanej starożytnej Grecji. Patrząc na promieniejące twarze, wyciągam szybko niewdzięczny wniosek, że pisanie tej recenzji może okazać się niebezpieczne.

Klata rysuje zabójczo prostą, konsekwentną i jednak niezwykle trafną panoramę dzisiejszej Polski. Z jednej strony zblazowani, inteligentni inteligenci, z drugiej – lud o gorących dłoniach i z orłem na piersiach. Obie strony jednak tkwią w tym samym marazmie, tańczą jak im się zagra, powielają wesele i puste znaki, mające imitować zaangażowanie. Polska to pusta scena, stworzona z reprodukowanych ludowych barw, odgradzająca się od innych stelażem z czarną folią, dzięki czemu możemy odgrywać swój narodowy tragizm. Kręcimy się melancholijnie wokół pustej kapliczki gdzie, jak chcemy wierzyć, kiedyś była jakaś świętość, wokół której kręcenie Polski miało sens. Dziś to już sentyment, poczucie utraty wciąż każe nam ją kręcić. Złoty róg przekazany w marketowej reklamówce; a może to był ino sznur?

I również, chocholi taniec narodowych gestów, w którym tkwimy przez cały spektakl, jak i poza nim, co już wiemy z innych recenzji.

Nie jest to jednak smutny spektakl z tezą, a wyzwanie rzucone publiczności. Niezależnie od tego, z którą postacią się bardziej identyfikujemy, wszyscy odnajdujemy się w tym smutnym krajobrazie. W krajobrazie, który sami sobie malujemy, jako zastany i niepodważalny w myśl odwiecznej prawdy, że „jest jak jest". A gdzie jest Polska? Poeta i Klata wskazują na przyszłe pokolenia – więc Polska to przyszłość, jaką my możemy stworzyć, żeby ciągle nie było, że „jest jak jest" (albo jak było). Mój wewnętrzny, zblazowany inteligent już tutaj okazuje skłonność do ironicznego uśmieszku, ale ja pozwalam na spoliczkowanie go. Nie chcę tańczyć tańca chochołów i zniedołężniałych odtwórców. Nie jestem patriotą, ale ignorowanie problemów kraju, w którym się żyje, tylko pogłębia taniec i ironiczne uśmieszki. To jest wyzwanie rzucone publiczności. Czy odważymy się działać bez złotego rogu w kieszeni?

Zapewne zakończyłbym pisanie na poprzednim akapicie, jednakże drąży mnie myśl, że w przedstawieniu, które oglądałem, nie do końca widziałem samo przedstawienie.

Coś zabrudziło moje szkiełko i oko, kazało wstać do owacji i się wzruszać - i nie byłem wyjątkiem. Cała widownia oglądała coś więcej. Otóż oczy mieliśmy zasłonięte legendą tej inscenizacji, ową zagarniającą plotką, która sprawia, że na Wesele nie tylko nie da się patrzeć bez kontekstu, ale że patrzy się głównie przez niego. Legendą która sprawia, że oklaski właśnie były najpiękniejszym momentem.

Inscenizacja odbyła premierę we własnym cieniu. Od początku zaanektowały ją wydarzenia towarzyszące, o których w Krakowie nikomu nie trzeba mówić: właśnie trawimy ich gorzką kontynuacje. Spektakl już nie znaczył sam za siebie, a na pewien sposób stał się przezroczysty. Znaczyła za niego ranga manifestu niezgody na dobre zmiany w teatrze, którą szybko na niego narzucono. Znaczył cały zespół na scenie, znaczyło odczytywanie przemów, znaczyły transparenty, gesty rzucane ze sceny, spotkania z ministrem Glińskim i #tojeszczeniekoniec, ale sam spektakl przestał znaczyć. Nie sugeruję, że był pustą formą – nie był, lecz czymkolwiek był, stał się rezonatorem dla klaszczącej wokół myśli społecznej, który mógł wzmocnić wymowę wszystkiego, co się do niego wrzuci, jeśli tylko pasowało do zaakceptowanego dyskursu.

Niedługo minie już rok od premiery Wesela. W tym czasie nastąpiło sporo zmian, kontekst się przeobraził. Klata odszedł, nadszedł Mikos, większość aktorów została. Pojawiły się pierwsze premiery nowej dyrekcji, a fanpage „Publiczność Narodowego Starego Teatru" ostatni post wrzucił w październiku. Jednak Wesele wciąż jest grane i ludzie wciąż ulegają zbiorowemu wzruszeniu. I może nawet bardziej niż przy premierze, a może po prostu z innym rodzajem wzruszenia, bardziej zmęczonym, melancholijnym. Spektakl pozostał najbardziej dobitną pamiątką po wspomnieniu tamtych mącących wodę wydarzeń. Dzięki niemu widownia, aktorzy i obsługa Starego Teatru mogą się przez chwilę ponownie połączyć wokół utraconego, pięknego czegoś i podtrzymać w sobie nadzieję, że #tojeszczeniekoniec.

Nie mnie już oceniać, czy to utracone coś jest (dla kontrastu z teraźniejszością) wyolbrzymiane i czy nadzieja jest tylko na pogłaskanie zmęczonych łez. Niezależnie od stopnia cynizmu, przepięknie jest uczestniczyć w tym wydarzeniu i klaskać, klaskać, zostawiając na później domniemania o czym będzie ta inscenizacja za kilka lat?

Jeśli ostatecznym zadaniem recenzji ma być odpowiedź na pytanie: „czy warto iść na ten spektakl?", to odpowiadam: „Na spektakl nie wiem, ale na wesele warto!".



Miłosz Mieszkalski
Dziennik Teatralny Kraków
14 kwietnia 2018
Spektakle
Wesele
Portrety
Jan Klata