Pociecha

Jak to możliwe? Jeszcze przed chwilą jadł rosół (na gęsi, żeby był tłustszy!), jeszcze przed chwilą uczył grać w karty najmłodszego w rodzinie Mikołaja, i nagle umarł? Wprawdzie miał 98 lat, ale przecież to wokół niego toczyło się codzienne życie. Nawet jeśli był momentami jak stary mebel, to i tak po jego śmierci zmieniło się wszystko.

Śmierć, na którą w popkulturze od dawna nie ma już miejsca, ta najbardziej naturalna i oczywista śmierć ze starości, stanowi bardzo ważny element cementujący społeczeństwa i Śląsk pod tym względem wcale nie jest (i być nie może) wyjątkiem. Ale w Kopidole Teatru Naumionego z Ornontowic to właśnie śmierć na Śląsku stanowi okazję do obyczajowej wędrówki w czasie. Ludzie tracą kogoś bliskiego i poważanego. Zyskują za to świadomość przedziwnej wspólnoty, budowanej na bazie obrzędów, zwyczajów, a nawet przesądów. Śmierć doprowadza do paradoksu: w żyjących uruchamia automatyzm krzepiących i prostych gestów, ale wyzwala także szczerość absolutną.

Z jednej strony krewni wiedzą, że teraz czekają ich wyrzeczenia (trzy miesiące bez imprez!), z drugiej czerpią pociechę z bycia razem, wspominania czy rozmodlonych śpiewów. To im potrzebne, to tworzy tożsamość. Jest w pierwszej fazie mechaniczne i odruchowe (a kto się wyłamie, naraża się na śmieszność i obgadywanie), w drugiej robi się głębokie. W Kopidole jedna śmierć ma różne zadania. Najważniejsze jest uwypuklenie rodzinnych charakterów. Egoistyczna córka zmarłego okazuje się być pozbawiona wszelkich skrupułów, a jej kodeks moralny pozostawia wiele do życzenia. Za to synowa, typ małomiasteczkowej i wścibskiej pedantycznej gospodyni, nagle bierze na siebie najtrudniejsze obowiązki przy zmarłym (co ciekawe, role mężów, chociaż skontrastowane, tracą na znaczeniu przy wcieleniach pań). W efekcie przesuwa się akcent komiczny i kumuluje w postaci, która łamie niepisane zasady.

W Kopidole starsze pokolenia tłumaczą młodszym, co i dlaczego należy zrobić przy nieboszczyku. To, że pogrzeb planuje się na dziewiątą a nie na ósmą (bo autobus przyjeżdża), nie liczy się w kontekście mnogości zajęć. Kolejne źródła smutnej pociechy: działania, czasem dziwne, a czasem zabobonne, pomagają w przeżywaniu żałoby. Wiele zwyczajów pada ze sceny, część w zwykłych rozmowach, część w gestach: i to z punktu widzenia odbiorcy staje się najciekawsze. I mycie ciała, i ubieranie zmarłego do trumny zostało pokazane prosto i szalenie przez to esencjonalnie. A i tak najbardziej przejmujący jest motyw pożegnania młodego Mikołaja z dziadkiem. Bo Mikołaj nie zajmuje się narzuconymi sposobami postępowania, działa, jak podpowiada mu serce (nieprzypadkowo to on odkrywa śmierć). Nic dziwnego, że opa będzie za nim tęsknił, bo zbyt mało czasu ze sobą spędzili.

Pierwsza część spektaklu to uroczo obyczajowa karykatura. Pod lupę wzięte zostały ludzkie charaktery, postawy i przekonania. Joanna Sodzawiczny zderza ze sobą stereotypy z różnych płaszczyzn: gospodarność i domową krzątaninę przeciwstawia ciągłym wojażom i lekkoduchostwu, przechwałki i licytacje, kto ma lepiej, konfrontuje z dziecięcą szczerością: pociechy w pogoni za sensacją i bezmyślnej paplaninie wkopią mamuńcię i tatuńcia bez świadomości, co objawia się w ich radosnym szczebiocie. Autorka dodaje jeszcze kolejne linie komizmu, już od środka w poszczególnych związkach. Są więc mąż-pantoflarz i mąż zobojętniały na pomysły połowicy, ten, który w spokoju i równowadze szuka ucieczki od gderania. To wszystko zmienia się w powagę, ale nie ma obaw: silne charaktery pozostają i przebiją się nawet przez żałobne tony. Druga część spektaklu jest bowiem rejestrem obrzędów i obyczajów. Nie pojawia się wyliczanka, poszczególne komentarze czy wyjaśnienia są zgrabnie wtopione w kolejne sceny, czy to przy myciu i ubieraniu ciała do trumny, czy przy modlitwach, czy w scenie pogrzebu i stypy. Dramaturgicznie nie dzieje się tu wiele (chociaż długie śpiewy a capella, jedno- i wielogłosowe wystarczają do stworzenia odpowiedniego klimatu.

Natomiast trzecia część spektaklu to już indywidualny popis Bartłomieja Garusa. Mimo że w obrazku i pomysłach reżyserskich rozwiązania są tu godne pochwały (budowanie następnego planu w scenie stypy, szczękanie sztućców i gwar, chociaż na stole jest tylko dzbanek z wodą i puste naczynia), to Kopidoł ponownie skupia całą uwagę. Kopidoł staje się tu prawdziwym łącznikiem między światami: animuje lalkę, duszę zmarłego. Dotąd Garus był komediowy (gdy brał miarę z potencjalnych klientów, bo przełamywanie granicy i strachu przed śmiercią często działa komicznie), lub refleksyjny (gdy akcentował podstawową prawdę, nieuświadamianą na co dzień)Kiedy staje się opiekunem lalki, tworzy z nią jeden organizm: patrzy w tę samą stronę, zmienia głos i wydaje się, że najlepiej rozumie to, czego reszta bohaterów jeszcze nie wie.

Kopidoł jest grany po śląsku (i parę razy aktorzy mówili zbyt szybko, żeby z ich słów wyłowić sens), ale ponieważ odnosi się do spraw uniwersalnych, zrozumiały jest również dla ludzi spoza regionu. Z pewnością Ślązacy zyskają w spektaklu dodatkowe źródło zachwytów, lecz i bez tego całość można obejrzeć bez przykrości i znudzenia.



Iza Mikrut
Sztajgerowy Cajtung
1 sierpnia 2016
Spektakle
Kopidoł
Portrety
Iwona Woźniak