Poczuj to – sam

Jest taki moment w życiu, kiedy nachodzi człowieka refleksja. Może ona dotyczyć istoty jakiejś rzeczy, celowości jakiegoś procesu, istnienia samego w sobie... Owo zagadnienie, choć wydaje się ważkie, ostatecznie okazuje się zaledwie przyczynkiem do dalszych rozważań, które nieodmiennie prowadzą do kwestionowania szeroko pojętego sensu. W takim właśnie momencie znajduje się bohater monodramu Jewgienija Griszkowca.

Prostokątna sala Klubu Muzycznego w podziemiach lubelskiego Centrum Spotkania Kultur przypomina peron – przez całą jej długość biegną tory kolejowe, wzdłuż których po obu stronach stoją krzesła. Z głośników płynie jednostajny szum charakterystyczny dla dworcowej poczekalni, schodzący się widzowie dołączają do niego, rozmawiając między sobą półgłosem. Kiedy salę zalewa ciemność, rozmowy milkną, szmer cichnie. Nagle tę ciszę przerywa gwizd nadjeżdżającego pociągu, mrok rozświetla punktowy reflektor przypominający lampę na czele lokomotywy. Z rozbłysku światła, z oparów dymu wyłania się postać. Jeszcze niewyraźna, tajemnicza, niepokojąca. Kiedy zbliża się ku rzędom krzeseł, salę rozjaśnia ciepłożółte światło, a my rozpoznajemy eleganckiego mężczyznę w modnym ceglastym garniturze i śnieżnobiałej koszuli, starannie uczesanego. Podróżny czy przypadkowy przechodzień? Nie ma bagażu. Może wraca z pracy, może tylko wybrał się na przejażdżkę. Rozgląda się po sali i zaczyna opowiadać.

Monodram jest uważany za najtrudniejszy gatunek sceniczny – aktor zdany wyłącznie na siebie, często nie ma oparcia w scenografii, która zwykle składa się z zaledwie kilku elementów. Cała uwaga widowni skupia się na każdym słowie, geście i kroku aktora. Niełatwo poradzić sobie z taką odpowiedzialnością, a jednak Przemysławowi Stippie się to udaje. Perfekcyjnie buduje napięcie wokół swojej postaci, potrafi zaciekawić tym, co mówi i robi, w odpowiednim momencie zaskoczyć, czy to zmianą tematu, czy niespodziewanym gestem. Skutecznie utrzymuje uwagę widza, modulując głos i intonację. Świetnie radzi sobie także z wymagającą przestrzenią – długą, dość wąską, otoczoną widownią – stara się wszystkich swoich słuchaczy obdzielić uwagą po równo, grając w zasadzie na cztery strony.

Bohater Stippy nie ma imienia. To taki najzwyczajniejszy ze zwyczajnych, przeciętny Kowalski. Możemy go spotkać w pociągu, autobusie, na przystanku, w barze. To, o czym opowiada, jest nam równie bliskie. Kto z nas nigdy nie zastanawiał się nad integralnością swojej osoby? Nie rozważał, co stanowi o tym, że jest sobą (czyli w zasadzie kim)? Kto nie zna tej niezmiernej irytacji, kiedy potrzebuje coś sobie przypomnieć, a nie może? Bohater zaczyna monolog od rzeczy błahej – otóż dowiedział się, że maszyniści nie jeżdżą jednym pociągiem od stacji początkowej do końcowej, ale tylko na krótkim odcinku trasy, gdzie mają podmieniane składy wagonów. Ta informacja, pozornie bez większego znaczenia, staje się punktem zwrotnym, zasadniczo zmienia perspektywę postrzegania rzeczywistości, burząc dotychczasowy ład i harmonię. Zmusza bohatera do zastanawiania się nad sprawami, którym nie poświęcał dotąd żadnej uwagi. Dzieli się swoimi przemyśleniami i refleksjami niczym filmowy klient baru, któremu coś się w życiu posypało, w nadziei, że wypowiedzenie tego na głos, pomoże mu na nowo uporządkować świat. Czy raczej własną wizję tegoż.

Oprócz kwestii sposobu, w jaki człowiek próbuje ogarnąć wieloraką rzeczywistość, w przedstawieniu poczesne miejsce zajmuje zagadnienie czasu. Bohater zdaje sobie sprawę, że tak naprawdę nie żyje w teraźniejszości – stale błądzi myślami w przeszłości i przyszłości, a co ważniejsze, robi to jednocześnie. I ta jednoczesność chyba najbardziej go frapuje. Bo jak ją dobrze wytłumaczyć? Jak taką wielowymiarowość opisać za pomocą języka, bądź co bądź, linearnego, jednopłaszczyznowego? Oszaleć można. A im bardziej człowiek się stara, im bardziej mu zależy, tym bardziej się nie udaje. Pozostaje tylko złość, frustracja i w końcu otępienie. Skoro się nie da, to po co w ogóle próbować.

„Jednocześnie" w zasadzie opiera się na grze z podświadomością widza. Griszkowiec wykazuje się niemałym talentem literackim i ogromną wrażliwością obserwatorską, niezwykle wiernie odwzorowując strumień świadomości, który każdemu człowiekowi płynie pod czaszką. Jednak sam tekst to nawet nie połowa sukcesu. O sile lubelskiego spektaklu w głównej mierze decyduje osobowość i talent Stippy oraz reżyserska wizja Artura Tyszkiewicza, przejmująca muzyka Jacka Grudnia i sugestywna scenografia Aleksandry Gąsior. Efekt ich współpracy bawi, wzrusza, skłania do refleksji, a może nawet wstrząsa.



Ewa Jemioł
Dziennik Teatralny Lublin
13 września 2018
Spektakle
Jednocześnie