Pod kreską 2

Wielu spodziewało się, a może nawet oczekiwało od Olivera Frljicia i jego "Hamleta" skandalu. Tymczasem chorwacki reżyser pokazał dobrze zagrane, konsekwentne w rozwiązaniach przedstawienie. Nie była to jednak propozycja szczególnie odkrywcza - po prostu porządna teatralna robota.

Jednak z perspektywy całości programu wydaje się, że właśnie był to spektakl, który powinno się z nurtu głównego 21. Festiwalu Szekspirowskiego zapamiętać. Pozostałe można uznać za kolejno: ciekawostkę, nieporozumienie i nieznośną poprawność.

Ciekawostka

"Makbet Lustro" w wykonaniu Monalisy Chatterjee, Jayeety Das i Shipry Dey to połączenie fabuły "tragedii szkockiej" z wierzeniami hinduistycznymi. Santanu Das - jednocześnie reżyser, scenograf i kostiumograf - zaproponował międzykulturowy eksperyment.

W ciemnej, niewielkiej przestrzeni gry uwagę zwracają dwa elementy: siedzący po prawej muzyk, który poza grą na bębnach, włącza się do inkantacji oraz zwisające ze środka sztankietu grube sznury. Pod koniec przedstawienia staną się one swego rodzaju postacią - ilustracją Zła, które oplecie jedną z aktorek. Jednak zanim dojdzie do finału tego trwającego niewiele ponad godzinę wydarzenia, można obserwować jak szukano połączeń ponad tysiącami kilometrów dzielących ojczyznę Shakespeare'a i Indiami. Trudno ocenić efekt tych poszukiwań, których siła oddziaływania wydaje się w dużej mierze uzależniona nie tyle od otwartości na nowe propozycje, co od indywidualnej wrażliwości każdego z widzów.

Artystki opowiadają wybrane wydarzenia z historii Makbeta równolegle z działaniami o rytualnym charakterze. Przy pomocy pigmentów przygotowują w miseczkach farby. Zaczynają od naniesienia na czoła czerwonych bindi, by ostatecznie rozjaśnić ciemną karnację twarzy tymi naturalnymi barwnikami. Wykonują sekwencje gestów o prawdopodobnie skodyfikowanym znaczeniu. Animują przyozdobionymi w wizerunki ostrzami. Przechodzą między mową sceniczną a śpiewem we wszystkich możliwych konfiguracjach: solo, w duecie i trio. Jednak nie wydaje mi się, żeby można było je utożsamiać z przepowiadającymi przyszłość Banka i Makbeta wiedźmami. Biorąc pod uwagę wplecenie w fabułę sanskryckich zaklęć i zawołań do bogów, należy je raczej traktować jako powtarzające rytuał wyznawczynie jednego z hinduistycznych wierzeń. "Makbet" to jedynie pretekst do skomunikowania się ze światem nadprzyrodzonym, co - jak było widać na twarzach artystek w trakcie i po występie - jest przeżywane niezwykle serio.

Nieporozumienie

Nie potrafię wyjaśnić, co urzekło widzów w ukraińskim "Hamlet, Dramma per Musica". Oba pokazy Iwano-Frankiwsk Music-Drama Theatre and Opera Nova zakończyły się owacjami na stojąco dużej części publiczności. Dla mnie jest to jedno z najgorszych przedstawień, jakie do tej pory widziałem.

Gdy otwierają się drzwi prowadzące na parter Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego, po bokach krótkiego korytarza stoi już pięciu zakapturzonych mnichów, trochę jak z zespołu Gregorians. Nie będzie trzeba zresztą długo czekać, żeby zaczęli śpiewać. Jednak nim do tego dojdzie, trzy ubrane w długie, czarne płaszcze Wiedźmy-Erynie-Boginie zemsty (jak są określone w programie) "wskrzeszą" spoczywających na dwóch wysuniętych po bokach sceny prosceniach elsynorskich dworzan. Od tej chwili rozpocznie się widowisko, którego podstawowym problemem jest brak jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o formę: robimy musical czy przedstawienie dramatyczne? Bo nie dostaniemy ani porywających fragmentów muzycznych (oprawa rozciąga się od pretensjonalnych śpiewów la wspomniani Gregorians przez knajpiany smooth jazz po rockowe ballady - wszystko marnej jakości), ani zajmujących kreacji aktorskich. Hamlet (Oleksiy Hnatovsky) stara się grać rozwydrzonego nastolatka, który bunt przekuwa w żarty. Przed sceną pułapki na myszy przynosi dworzanom specyficzne siedziska: pozłacany klozet, szpitalny nocnik i plastikowy wazon. Po śmierci Poloniusza wraca zza kulis z patelenką i filetem, który zaczyna smażyć, by poczęstować nim nie tylko Klaudiusza, ale i widzów w pierwszych rzędach. Rzetelnie wypowiedziany na końcu słynny monolog nie ratuje roli, która nie odstaje od reszty w tym strasznym, z niewiadomych powodów nawiązującym do stylistyki gotyckiej spektaklu (gorsety i głębokie dekolty bliźniaczo podobnych Ofelii i Gertrudy, skórzane kostiumy z dominacją czerni i czerwieni). Arcydzieło dramaturgii światowej nie było w stanie przedrzeć się przez to pozbawione gustu widowisko w reżyserii Rostyslava Derzhypilsky'ego.

Nieznośna poprawność

Wielu czekało na "Miarkę za miarkę" w reżyserii Declana Donnellana. Zapowiedzi, w których można było spotkać takie określenia, jak "wstrząsający portret współczesnej Rosji", pozwalały spodziewać się wiele. Niestety, przedstawienie w koprodukcji brytyjskiego Cheek By Jowl z Teatrem Puszkina w Moskwie okazało się przede wszystkim nadzwyczaj bezpieczne.

Zaczyna się intrygująco. Na scenie stoi pięć rozstawionych w równych odstępach, przekraczających wzrost człowieka, czerwonych kubików. Nad nimi zawieszonych jest ponad trzydzieści prostych lamp. Słychać przemysłowy szum. Jesteśmy w fabryce? Raczej nie. To miasto, może metropolia. Gdy szum znika, zza kubików wyłania się kilkunastoosobowa gromada. Nie idą krokiem marszowym, niemniej równo. Pojawiają się i znikają, lawirując pomiędzy kubikami. Nagle tłum zatrzymuje się i wypada z niego ubrany w garnitur mężczyzna w okularach. Już za chwilę stanie się jasne, że to książę (Alexander Arsentyev). To ciekawy pomysł na pokazanie, że władza trafia w ręce przypadkowych ludzi, nie wymaga żadnych szczególnych kompetencji. Dalej jednak inscenizatorzy posługują się kliszami. Nadzorca wraz ze współpracownikiem noszą policyjne mundury. Lucjo (Alexander Feklistov) jest podstarzałym, obleśnym bonzą w błyszczącej, rozpiętej koszuli. Nadzieje rodzi początkowo Andrei Kuzichev jako niepozorny Angelo. Przeglądający dokumenty, sprawia wrażenie szeregowego urzędnika, któremu powierzono przytłaczające zadanie. Jednak bardzo duże skróty w adaptacji sprawiają, że nie dostaje miejsca na rozwinięcie postaci, pokazanie rodzącej się w procesie arogancji. Jest urzędnikiem, a potem od razu pysznym władcą. Zmarnowany potencjał.

Kolejna klisza razi, kiedy trzy z pięciu kubików zaczynają się obracać. Widać w nich wtedy: przykutego do krzesła Claudia, Izabelę z wzniesionymi ku niebu oczami i ostro zabawiającą się parę. Władza, religia i seks. Trudno o bardziej jednoznaczną ilustrację.

Na pewno należy przyznać, że pomysł na przejścia między scenami został doprowadzony do poziomu sprawnej maszynerii. To ruch wspomnianego już tłumu. Podczas nich pojedynczy aktorzy umiejętnie, niemal niezauważenie, wnoszą i znoszą pojawiające się, kiedy to konieczne, krzesła czy stół. Podobnie płynnie wyłaniają się z niego postaci, by w kolejnym zniknąć. Jednak jedno pomysłowe i dobrze wykonane rozwiązanie nie wystarczy, by powstało dobre przedstawienie.

Warto nadmienić, że toczący się równolegle do nurt głównego SzekspirOFF (również odrobinę mniej odkrywczy niż w zeszłym roku) cieszy się coraz większym zainteresowaniem. Niemal wszystkie pokazy odbywają się przy pełnej widowni - widać, że publiczność spragniona jest nowości i z zaciekawieniem przygląda się propozycjom artystów mniej znanych lub też dopiero rozpoczynających kariery. Jednak istotę gdańskiego festiwalu nurt główny. Jeśli problemy finansowe, o których wspominałem w pierwszej relacji, nie zostaną rozwiązane, to chyba jedyną słuszną drogą byłoby skrócenie programu i skumulowanie kilku dobrych przedstawień. Bo nie wyobrażam sobie, żeby trzeba by zrezygnować z organizacji tej, mimo tegorocznej lekkiej zadyszki, jednej z najciekawszych i jasno sprofilowanych imprez na teatralnej mapie.



Jan Karow
e-teatr.pl
28 sierpnia 2017