Pod telefonem i po telefonie

Bywają spektakle wymagające na kilka sposobów. Błyskotki z pretensją, dzieła rozwodnione i niecelne, ćwiczenia z semantyki pozbawione klucza, gdzie treść potraktowana pretekstowo ustępuje efektownej formie; gdzie pustkę rekompensuje festynowa dynamika i rozliczne wizualne fajerwerki; gdzie zamiast refleksji funduje się widzowi łamigłówki i oczopląs. Uczą one widza doceniać koncept, zdobycze techniki, wysoki budżet. Uczą go samozapłonnych zachwytów, wystaranych wzruszeń i chadzania karkołomnymi szlakami interpretacyjnymi.

Poza sztukami, które wymagają dobrego wzroku, bywają i takie, które proponują odbiorcy spojrzenie uważne, głębokie i przeciągłe. To spektakle szlachetne w swej oszczędności. Niepotrzebne im kwiatki u kożucha, barokowe zdobiennictwo, kosztowna estradowość ani hojność w operowaniu efektem specjalnym. Grywają w nich aktorzy, którzy nie rywalizują o uwagę ze scenografią i choreografią, dajmy na to. Nie mogą też odsapnąć co sześć minut, bo nie zaplanowano akurat żadnych kupletów ani układów tanecznych. Nie ma też wybuchów, dropsów pirotechnicznych ani nawet wytwornicy CO2. Na widowni panuje skupienie. Każde słowo jest ważne, bo to na słowie się tu pracuje. Leżąca na scenie para pantofli także jest ważna i ważne jest też, że po jakimś czasie dołącza do niej druga para pantofli. Krzesła nie są wygodne, brakuje kurtyny, a za scenę służy kawałek podłogi. Jesteśmy w Teatrze bez Sceny i bez czwartej ściany. Teatrze, w którym króluje minimalizm i miniaturowość. I powiedzmy sobie szczerze – brak stroboskopów, piosenek i te niewygodne krzesła to luksus, na który Andrzej Dopierała może sobie pozwolić. Dyrektora Teatru bez Sceny, a zarazem reżysera „Dla Julii" po prostu stać na tę oszczędność.

„Dla Julii" Margarety Garpe to kameralny dramat na trzech aktorów i dwa światy, pomiędzy którymi posępnie snuje się widmo telefonu. Akcja obejmuje dzień z życia matki i córki. To, co widzimy to ich życie od kulis. W podomkach, po pracy, w trakcie niezobowiązujących rozmów, które ześlizgują się nader często w wypominki i gorzkie żale, w rytualne dopijanie kielichów goryczy. Jakże ponura i powtarzalna jest codzienność: składa się na nią przeszłość i rozczarowanie tym, co trwa. Zwyczajność koegzystencji dwóch kobiet jest przeszyta grubą nicią traum, rozczarowań i wzajemnych pretensji. To życie pędzone jakby od niechcenia. To poczekalnia. W poczekalni tej siedzą: aktorka Gloria (Anna Kadulska) i jej córka Julia (Barbara Pigoń). Na co czekają? Czekają na telefon, który ma zmienić wszystko. Telefon – przepustkę; telefon, który zagłuszy i unieważni nieszczęścia dnia wczorajszego i dzisiejszego; telefon, który powiedzie je w świetlaną przyszłość. Te raje - dla każdej z nich inny - znajdują się właśnie po drugiej stronie linii; stanowią one alternatywny świat, do którego bohaterki tak pragną uciec. Więc czekają cierpliwie i pozostają w pogotowiu. Pod telefonem.

Aparat telefoniczny to centralny punkt sceny, a jednocześnie podwójna linia demarkacyjna pomiędzy kobietami. Stanowi symboliczną podziałkę biegnąca przez ich mieszkanie. Jest przepaścią pomiędzy tym, co tu i teraz a tym, co wkrótce i bodaj. To w nim cała nadzieja. Oto telefon, posłaniec dobrej nowiny, oto próg do raju. Glorii ma przynieść wieść o angażu do wymarzonej roli. Julii nowiny o odkładanej od dawna przeprowadzce.

Gama tematyczna tej sztuki jest przebogata, a wyliczenie wszystkich jej wątków z osobna jest chyba niemożliwe: niepowodzenia, niespełnienie, traumy, śmierć, dojrzewanie, role i konflikty ról, macierzyństwo, felerne dziedziczenie, niechciany spadek, rozstania, źle lokowane uczucia – to tylko niektóre z nich. To studium relacji damsko-damskich, rzecz głównie o kobietach lecz nie tylko dla kobiet. Problemów w „Dla Julii" jest tak wiele, że zaklęto je nawet w rekwizytach i scenografii. Każdy z przedmiotów ma swoją historię i związane z nim wspomnienia. I niejednokroć wystarczy, by został raz tylko dotknięty, byśmy wiedzieli, jak jest ważny i dlaczego. Obserwujemy trudny i niewczesny proces zbliżenia. Uczestniczymy w obłaskawianiu przeszłości, śmierci, a przede wszystkim życia, na które w końcu Gloria z Julią muszą przystać. Wprawdzie telefon zadzwoni po wielokroć, ale marzenia i wizje przyszłości okażą się prześnione.

Zanim to nastąpi, swoich sił jako Panna Julia spróbuje nie Gloria, a jej córka. Sceną będzie salon, a bohaterem mężczyzna z przeszłości. Charlie (Grzegorz Gadziomski), wielka miłość i wielkie rozczarowanie. Winy bez winowajców. Miłość bez wzajemności. On zresztą także odbierze wyczekiwany telefon. Konfrontując się z Charlie'm, Julia odegra kilka ról – będzie przypominać swoją matkę, w pewnym sensie także Strindbergowską Julię, by wreszcie cofnąć się do dzieciństwa, wyciągając zeń co najboleśniejsze i przeżywając to raz jeszcze. Niezwykły jest ten wachlarz wcieleń w wykonaniu Barbary Pigoń.

Trudno oderwać oczy od Anny Kadulskiej, każdy jej najmniejszy grymas wydaje się istotny. Obawiamy się uronić choćby słowo, wyławiamy najdrobniejszy gest z bogatego ich repertuaru. Wydaje się, jakbyśmy jej Glorię znali od dawna, towarzyszy nam przedziwne poczucie ciągłości. Dysponujemy wiedzą na jej temat daleko bardziej rozległą niż to, co wynika z wypowiadanych kwestii. Tak właśnie opowiada się historie całego życia w blisko dwie godziny, tak portretuje się kobietę.

„Dla Julii" to sztuka gęsta. Nabrzmiała od treści, których nośnikami jest dosłownie wszystko, co na scenie widzimy i słyszymy. Odsyłacze nie są ukryte, przeciwnie – są jawne i czytelne, ale występują tak licznie, że doprawdy, nie ma chwili na wytchnienie, nie ma elementu zbędnego, który odciążyłby uwagę choć na chwilę. Nie ma błyskotek, są ciężkie i skomplikowane w swej strukturze klejnoty. Nie doświadczamy oczopląsu, choć oczy łzawią. Przyjemność, jaka z tego wynika jest nieco perwersyjna, ale jakże na miejscu; polega na szczególnym rodzaju smutku, jakiego doświadczamy w zetknięciu z czymś głęboko uniwersalnym, wielopiętrowym i tylko odrobinę optymistycznym, a w dodatku do złudzenia przypominającym życie. To teatr, który od życia dzieli niezwykle cienka granica, a niemal niedostrzegalna jest sceniczna iluzja i umowność. To twarda sztuka; jej oszczędność polega na rezygnacji z odłuszczonych i jaskrawych atrakcji. Bogactwa zasadza się na w swej istocie prostej idei: widz podgląda i przegląda się jak w lustrze. Zamiast kupletów – jest cisza, zamiast kompulsywnego stroboskopu – zdarta płyta z gramofonu, a w miejsce łamigłówek, refleksja.



Paulina Żebrowska
Dziennik Teatralny Katowice
15 lutego 2016
Spektakle
Dla Julii