Podać dalej sens

- Reżyser nie jest wizjonerem: stawia pytania, które wynikają ze zderzenia świata zapisanego w utworze dramatycznym z rzeczywistością. Ciągle pasjonuje mnie reżyseria dramatu, mniej wypowiedź własna - rozmowa z reżyser Anną Augustynowicz, dyrektor artystyczną Teatru Współczesnego, świętującą jubileusz swojego 20-lecia w Szczecinie

Nie jest pani szczecinianką z urodzenia. Co panią tu najbardziej "przytrzymywało" przez ostatnie 20 lat?

Przywiązuję się do ludzi, nie do miejsca. Przychodząc tutaj, nie zdawałam sobie właściwie sprawy z tego, jaki zdarza mi się fantastyczny warsztat pracy. "Przytrzymuje" mnie wymiana energii pomiędzy zespołem i publicznością.

Wprowadzała pani - jako pierwsza w Polsce - na scenę współczesną, młodą europejską dramaturgię. Co było inspirującego w tej literaturze?

Mam wrażenie, że na początku lat dziewięćdziesiątych wiele problemów związanych z przemianami ustrojowymi nie było u nas widocznych tak jak dzisiaj. Wystawialiśmy nowe utwory, by uzmysłowić sobie, jakiego rodzaju dramat staje się udziałem człowieka w nowej rzeczywistości.

Pani teatr był zjawiskiem bardzo odmiennym od tego, co się na początku lat 90. działo na polskiej scenie. Czy to wynikało z niezgody na ówczesną, dość klasyczną teatralną rzeczywistość, czy może z potrzeby wypełnienia jakiejś zauważonej w niej luki?

Kiedy robimy teatr, nie zastanawiamy się nad tym, jak on wygląda wobec innych teatrów. Nie podejmowaliśmy próby ubierania się w coś, czego nie noszą inni. Uważam, iż teatr nie jest sprawą mód, lecz podjęciem istotnej rozmowy z publicznością, której sens przenoszą aktorzy.

I czuła pani od samego początku, że publiczność jest partnerem? Odbiorcą tego, co pani chce przekazać?

Jeśli nie traktuje się widza gorzej niż siebie samego, to przedstawienie, nawet gdy dotyka problemów trudnych albo nie jest łatwy jego język - wchodzi w relację z odbiorcą. Nawet jeśli jest to odbiór kameralnego grona publiczności.

Trudne problemy, brutalny język - czy to była wizja ówczesnego świata?

Teatr nie jest ani wizją świata, ani też kalką rzeczywistości! Reżyser nie jest wizjonerem: stawia pytania, które wynikają ze zderzenia świata zapisanego w utworze dramatycznym z rzeczywistością. Ciągle pasjonuje mnie reżyseria dramatu, mniej wypowiedź własna. Zapisany w treści literackiej komunikat autora do mnie, do każdego aktora indywidualnie, zawiera ów sens, który próbujemy wspólnie "podać dalej".

W doborze przez panią repertuaru trudno znaleźć klucz. Realizuje pani zarówno dramaty współczesne, jak i klasykę literatury.

To tak jak z książkami - sięga pani po jakąś lekturę i albo ją pani czyta, albo odrzuca i szuka dalej. Sztuki przychodzą do człowieka. Te, które ze mną "rozmawiają", proponuję zespołowi, z którym mam przygotować przedstawienie.

Zrealizowała pani dwa razy ten sam tytuł - "W małym dworku" Witkacego. Czy praca z różnymi zespołami sprawia, że wyczytuje się z tekstu inne nowe treści?

Praca z innymi aktorami nad tym samym utworem nie wpływa na jego treść. To tak, jakby tę samą partyturę muzyczną usłyszeć w wykonaniu różnych instrumentalistów.

Jako cechę charakterystyczną pani teatru często wymienia się czarne stroje aktorów i ciemną scenografię. Uważa pani, że kolor nie pozwala się skupić na tym, co w sztuce najważniejsze?

Czasami tkanka tego, co się dzieje między ludźmi, jest tak delikatna, że staram się wyeliminować te elementy, które mogłyby odebrać aktorom energię. Kolor jest bardzo silnym bodźcem, podobnie zresztą jak i nadmiar muzyki w spektaklu.

Czy stanowisko dyrektorskie nie ogranicza pani jako reżysera?

Raczej uczy poczucia humoru na swój temat w teatrze.

Stworzyła pani w Szczecinie platformę dla młodych reżyserów, miejsce, gdzie mogą realizować swoje spektakle z doświadczonym zespołem. Planuje pani kontynuację tej polityki?

Słowo "polityka" nie jest tu chyba dobre - to zwykły obowiązek. Chciałabym, żeby nasz teatr był silnym warsztatem pracy, aby reżyserzy, którzy kończą studia, także mieli możliwość robienia swoich przedstawień w dobrych warunkach, w życzliwej atmosferze, ze sprawnym zespołem. Zdaję sobie sprawę, iż to, co odkrywałam sama dla siebie, muszą odkryć na nowo ludzie dwadzieścia parę lat ode mnie młodsi. Dzięki temu zachowujemy ciągłość: należymy do tej samej kultury, realizujemy te same sztuki, ale skoro minął jakiś czas, to trzeba je wyrażać innymi środkami, innym językiem.

Reżyseruje pani w różnych polskich ośrodkach teatralnych, z całą pewnością któryś z nich chciałby panią na dłużej u siebie zatrzymać. Rozważa pani ewentualność rozstania się ze Szczecinem?


Pracuję tam, gdzie mam dobry kontakt z aktorami. Staram się przynajmniej raz w sezonie zrealizować spektakl poza Współczesnym. Kiedy ludzie zbyt dobrze się rozumieją, grozi im "zanik zdolności formułowania myśli". Teatr Współczesny w Szczecinie jest wciąż moim wyborem. Możliwość rozstania istnieje w każdej chwili i świadomość tej możliwości pozwala czuć się wolnym w zawodzie reżysera.

Dwadzieścia lat to jubileusz skłaniający do podsumowań. Co umieściłaby pani po stronie plusów, a co minusów?


Musiałabym chyba wziąć kartkę i długo się nad takim spisem zastanawiać. Nie do końca do mnie dochodzi, że minęło 20 lat. Teatr istnieje tylko w relacji z odbiorcą. Kiedy siedzę na widowni, widzę, czy przedstawienie - piąte, dziesiąte, setne - wchodzi "teraz" w relację z publicznością i w tym momencie wiem, czy moja praca ma sens, czy nie. Teatr omawiany to już nie moja dziedzina, dlatego wstrzymam się od kompleksowego rachunku sumienia.

Dziękuję za rozmowę.



Katarzyna Strózyk
Kurier Szczecinski
17 grudnia 2011