Podsumowanie festiwalu All About Freedom

Według starego porzekadła, to anarchia jest matką porządku, wolność, jak było widać na poświęconym jej festiwalu - niekoniecznie. Zakończona w niedzielę (22 listopada) w Gdańsku impreza była udana, ale momentami chaotyczna

Kiedy w niedzielny wieczór w sopockim klubie Versalka zabrzmiały ostatnie dźwięki koncertu najnowszego odkrycia rodzimej sceny kobiecego singer/songwritingu, Julii Marcell, tegoroczna edycja organizowanego przez Europejskie Centrum Solidarności festiwalu All About Freedom definitywnie dobiegała końca. Przez dwa tygodnie w kinach i salach koncertowych całego Trójmiasta można było za jego sprawą obcować ze sztuką, która dotyka tematu wolności. Ten festiwal, podobnie jak samo pojęcie, które znalazło się w jego nazwie, jest niezwykle pojemny. Bo przecież "wolność" oznaczać może bardzo wiele różnych zjawisk, wydarzeń, procesów czy konwencji artystycznych. Ta szeroka formuła jest dla tej imprezy z jednej strony błogosławieństwem, z drugiej - prawdziwym przekleństwem. To drugie zdawało się wyraźnie zagrażać tegorocznej edycji festiwalu, której najwyraźniej widoczną cechą był mocno chaotyczny nadmiar. 

Wolność w wieży Babel 

Za sam fakt, że program festiwalu był bardzo bogaty - wręcz mocno przeładowany - nie można mieć oczywiście do organizatorów żadnych pretensji. Wręcz przeciwnie - to bardzo dobrze, że udało im się przyciągnąć do Trójmiasta tylu wykonawców, pokazać tyle filmów, z których większości nie można było do tej pory obejrzeć w kinie. Bo przecież trudno robić zarzut z tego, że poszczególne pozycje w programie nakładały się na siebie i nie było szans, żeby zobaczyć wszystko. To cecha wszystkich dobrych festiwali, nawet jeśli czasem wybory między poszczególnymi pozycjami programu, zaplanowanymi dokładnie w tym samym czasie, bywają bardzo trudne i bolesne. W tym względzie All About Freedom nie odbiegało od innych ważnych imprez tego typu. Można jednak postawić organizatorom zarzut dotykający tego problemu z nieco innej strony - w tej obfitości nie było żadnego klucza interpretacyjnego, żadnej merytorycznej wskazówki, czy mówiąc najprościej - żadnego porządku. 

Na festiwalu można było obejrzeć np. spektakl dotykający problemu statusu władzy, dokument o sytuacji rdzennej ludności w Ameryce Południowej, a na koniec posłuchać zespołu, który łamie gatunkowe konwencje i przekracza stylistyczne granice. Owszem, wszystkie cztery pozycje odnoszą się w jakiś sposób do pojęcia wolności, ale każde w zupełnie inny sposób i na zupełnie innej płaszczyźnie. Do wspólnego mianownika, nawet przy wykonaniu sporej ekwilibrystyki intelektualnej, sprowadzić je bardzo trudno. To jeszcze akurat pół biedy - taki postmodernistyczny wymiar festiwalowego programu byłby może do przyjęcia, gdyby jego poszczególne elementy jakoś ze sobą rozmawiały, zazębiały się choć trochę. 

A były przecież takie momenty w ramach tegorocznego festiwalu. I wtedy zaczynał on działać na zupełnie innych zasadach: jak dobrze pomyślany i naoliwiony mechanizm. Ale takich sytuacji było zaledwie kilka - najlepszy przykład to mały blok tematyczny poświęcony Birmie: jednego dnia można było obejrzeć może nie najciekawszy pod względem teatralnym (był to raczej dość niezwykły i oryginalny dokumentalno-polityczny performance niż przedstawienie) spektakl poświęcony temu krajowi, a nazajutrz - znakomity dokument, poświęcony birmańskiej walce o demokrację. Te dwa punkty festiwalowego programu znakomicie się uzupełniały i dawały widzowi o wiele pełniejszy obraz danego problemu (uzmysławiając jednocześnie bardzo boleśnie, jak wiele dla walki o wolność znaczy tzw. "dobry PR": znakomicie potrafi go wykorzystać np. Tybet - o Dalajlamie wiedzą wszyscy, a flaga tego kraju widnieje na co drugim plecaku nastolatka i zderzaku samochodu zaparkowanego przed hipermarketem w dowolnej części świata, nie potrafi natomiast wykorzystać Birma - kto wie, jak wygląda flaga tego kraju, albo jak nazywają się przywódcy tamtejszego ruchu demokratycznego?). Niestety, takich dialogów między filmami, przedstawieniami czy koncertami było jak na lekarstwo.

Teatry po raz pierwszy 

Na tegorocznej edycji AAF zadebiutowały spektakle teatralne. Zobaczyliśmy dwie odmienne produkcje, zarówno jeśli chodzi o temat, rozmach inscenizacyjny, jak i... jakość przedstawień. Hitem festiwalu miała być głośna "Sprawa Dantona" Stanisławy Przybyszewskiej, wyreżyserowana w Teatrze Polskim we Wrocławiu przez Jana Klatę. I hitem było. Opowiedziana przez młodego reżysera historia rozgrywek politycznych pomiędzy Dantonem a Robespierrem wkrótce po rewolucji francuskiej wybrzmiała niezwykle aktualnie (pod względem treści), efektownie i świeżo (jeśli chodzi o formę teatralną). Akcja prowadzona była w sposób umowny; kostiumy z epoki zderzone były z "bezczasową" scenografią (siermiężne budy z dykty i kartonu) oraz jak najbardziej współczesnymi gadżetami (czołg zabawka sterowany pilotem). W efekcie - widz nie ma żadnych wątpliwości, że reżyser opowiada mu o polskich problemach: bezpardonowych walkach polityków po 1989 roku i świecie, którym w coraz większym stopniu sterują media.

Wspomniany wcześniej monodram "Pani z Birmy" warszawskiego Teatru Polonia w reżyserii Anny Smolar - pierwszy w historii spektakl teatralny, współprodukowany przez Europejskie Centrum Solidarności - był równie ciekawą, co skandalicznie nieudaną próbą wypracowania nowej formy scenicznej. Opowieść o przetrzymywanej od lat w areszcie domowym Aung San Suu Kyi określić można mianem instalacji teatralnej. Jej główny element stanowią ogromne ekrany, na których oglądamy zdjęcia, fragmenty filmów dokumentalnych i strony internetowe poświęcone historii Birmy oraz bohaterce spektaklu. Dźwięk to fragmenty dramatu Brytyjczyka Richarda Shannona oraz opowieść o tym azjatyckim kraju Pawła Smoleńskiego, dziennikarza "Gazety Wyborczej". Na scenie, symbolizującej mieszkanie Aung San Suu Kyi, Grażyna Barszczewska nie odzywa się prawie do końca przedstawienia; za pomocą dość subtelnych środków oddaje stany emocjonalne kobiety. Jednak w całej opowieści brak jakiejkolwiek dramaturgii (materiały archiwalne i komentarz mogłyby stać się co najwyżej poprawnym programem dokumentalnym); zmieniające się co chwila obrazy oraz nieprzerwany dźwięk na tyle absorbują widzów, że obecność Barszczewskiej na scenie staje się wręcz zbędna.

Co za dużo, to bez skutku

Zabrakło jeszcze jednego. Czegoś, co na takim festiwalu wydaje się niezbędne. Działania. A raczej - wskazówek do działania, przekazywanych widzom przy każdej możliwej okazji. Nawet po najbardziej wstrząsających projekcjach obecne na nich osoby pozostawały same z problemami, o których się dowiedziały. Zakładając, że tego typu filmy mają za zadanie poruszenie sumień i wywołanie jakiejś aktywności, organizatorzy festiwalu nie pomagali w żaden sposób skierować tej aktywności na właściwe tory. A przecież aż się prosiło, żeby po filmie o Birmie głos zabrał przedstawiciel Amnesty International albo jakiejś innej organizacji, zajmującej się pomocą dla tego i innych, będących w podobnej sytuacji, krajów. Aż się prosiło, żeby po filmie o Indianach z Ameryki Południowej ktoś przedstawił założenia idei sprawiedliwego handlu i pokazał, jak można wspomagać ten ruch. Pozbawieni choćby najbardziej podstawowej pomocy w tym względzie widzowie, zdani byli tylko na siebie i swoje własne poszukiwania, a to z pewnością znacznie zmniejszyło skalę aktywności, którą festiwal mógł wywołać.

Bez wątpienia zabrakło także dyskusji, która na festiwalu tego typu wydaje się elementem kluczowym. Owszem, bywały momenty, gdy organizatorzy starali się ją inicjować - np. podczas znajdującej się w programie debaty, która przyciągnęła sporą publiczność, ale podczas codziennych projekcji, kiedy zapalało się światło, nie było nikogo, kto skutecznie rozpocząłby rozmowę na temat zakończonego właśnie filmu.

Gdyby festiwal ten nie był określany przez samych swych autorów jako impreza poruszająca ważkie tematy społeczne czy polityczne, gdyby nie miał być forum wymiany idei, dotykających kluczowego dla tego przedsięwzięcia pojęcia wolności, można by wystawić mu za tegoroczną edycję bardzo wysoką ocenę: był bogaty w wydarzenia na wysokim poziomie artystycznym, pozwalał na kontakt z dziełami, do których nie ma dostępu na co dzień, sprawił, że przez dwa tygodnie w całym Trójmieście aż huczało od najprzeróżniejszych propozycji. Ale od imprezy o takim charakterze wymagać trzeba więcej, nie może ona być po prostu pozbawionym wyraźnej myśli zbiorem pięknych i ważnych wydarzeń artystycznych. W tym roku organizatorzy zrzucili na Trójmiasto worek pełen po brzegi ładnie zapakowanych prezentów, w przyszłym - byłoby o wiele lepiej, żeby wcześniej przygotowali regał, na którym da się je sensownie poukładać.



Przemysław Gulda, mb
Gazeta Wyborcza Trójmiasto
25 listopada 2009