Pogląd czy osąd

Pięciu facetów siedzi na środku sceny i wypowiada tekst, którym w dodatku jest zapis autentycznych pogawędek internetowych. Banalny to zabieg inscenizacyjny, a dokumentalny charakter dramatu też nie musi być wszystkim w smak. "Powiem tak, sztuka dla sztuki. Flaki z olejem" - skomentował pewien internauta artykuł o prapremierze rosyjskiego dramatu Aleksandra Wartanowa i Siergieja Kałużanowa w wykonaniu Teatru Ad Spectatores

Oceniać bez znajomości rzeczy – nic prostszego, tym bardziej, że można to zrobić w sposób anonimowy. To, jak łatwo i szybko osądzamy innych płynie podskórnym prądem poetyckiej inscenizacji „Gay Love Story” w reżyserii Anny Ilczuk. 

Na środku sceny znajduje się rząd pięciu niepasujących do siebie siedzeń – każde z nich zostało wyrwane z innego kontekstu i wskazuje na odmienną osobowość człowieka. Zasiądą tu jednostki, które nie stanowią jednolitej jak monolit grupy społecznej. Tak, oni wszyscy są gejami, ale każdy z nich przecież jest pojedynczym człowiekiem. Czasami chyba o tym zapominamy, kiedy wyrażamy swoje poglądy na temat określonej grupy etnicznej, narodowej, zawodowej, seksualnej etc. Żeby uogólnić trzeba przecież postawić znak równości pomiędzy każdym członkiem grupy. Aktorzy usiądą zatem w jednym rzędzie, vis-à-vis publiczności, tworząc ławę oskarżonych, innym razem – ławę przysięgłych. Uosobieniem opinii społecznej będzie postać wygłaszająca monologi przez mikrofon (Michał Opaliński); to reprezentant heteroseksualistów, którego pozwolę sobie nazwać ‘Głosem Ludu’. Sceniczne napięcie „Gay Love Story” stworzy opozycja mniejszość : większość, jednak nie będzie to świat czarno-biały. Pod pręgierzem stawiani będą zarówno ‘normalni’, jak i ‘inni’, a ponieważ probierzem normalności jest większość społeczna, na scenie zapanuje świat na wspak – to geje będą większością seksualną.  

Rozdźwięk między światem rzeczywistym a światem scenicznym podkreśla kulturowy relatywizm pojęć ‘normalny’ i ‘inny’. Ale to jednak mniejszość, ‘Głos Ludu’, dzierży w dłoni mikrofon, feruje doń wyroki. Większość, czyli sceniczna piątka mężczyzn rozmawia anonimowo przez internet. A o czym? O tym, o czym pisze się na czatach: o wszystkim i o niczym. Ludzie zawierają znajomości, ubliżają sobie, okłamują siebie, mówią o swoich problemach, a to zalecają się, czasem wspominają. Mimochodem, z nudów, z ochoty. Zarysowują problemy środowiskowe: pragnienie bycia ‘normalnym’, trudności coming out i społecznie wymuszonego coming in. Jedni się ledwie znoszą, drudzy po prostu lubią, inni – kochają. Nie ma tutaj porządku stricte fabularnego, jego mglisty tor wyznacza jedynie historia pewnej miłości, która znosi odległość geograficzną i podziały wiekowe między ironicznym Żenią (Rafał Kwietniewski) i romantycznym Sieriożą (Bartłomiej Firlet). Ot, diamencik w brudnym, wulgarnym świecie kpin, osądów, kłamstw. Ale nawet ta opowieść zdaje się być wymuszona jedynie przez wymóg konstrukcji dramatycznej. Przecież w przedstawieniu historii tej miłości niepotrzebne były nawet słowa – wystarczyłby sam taniec, w którym poetycko zobrazowane zostało nienasycenie miłosne, pragnienie bliskości w zderzeniu z odrzuceniem. Finał romansu jest znany widzom od dawna – już na wstępie przedstawienia głos reżyserki dobiegający z offu zapowiada śmierć głównego bohatera. Bo czy fabuła jest tutaj ważna? A może niepotrzebnie rozpraszałaby uwagę widza i odrywała ją od kwestii, na które reżyserka chciała położyć szczególny nacisk? 

Ilczuk poszerzyła sensy wynikające z samego tekstu, tworząc rzecz o tolerancji i akceptacji, powierzchownym ocenianiu wszelakiej inności, komunikacji internetowej, również o kryzysie męskości. Zabiegi inscenizacyjne uczyniły z przedstawienia utwór wielowarstwowy, mocno oddziałujący na wyobraźnię widza i otwarty na wielorakie interpretacje. Dzięki wprowadzeniu do akcji postaci wygłaszającej obiegowe poglądy reżyserka nadała spektaklowi charakter polifoniczny, a bezstronny. Monologi autorstwa Ilczuk zostały skonstruowane tą samą verbatimową metodą co dramat Wartanowa/Kałużanowa – na podstawie rozmów ze znajomymi. Wypowiedzi te stanowią obiegowe, stereotypowe poglądy, które tak rozpowszechniły się w świadomości zbiorowej, że przez niektórych uważane są za ich własne. ‘Głos Ludu’ peroruje o kryzysie męskości, dyskryminacji otyłych w dobie anoreksji i oczywiście o homoseksualizmie. Przez poprawność polityczną jest zmuszony do tolerowania (zgodnie z łacińską etymologią słowa tolere, czyli ‘znosić, wytrzymywać, przecierpieć’) mniejszości seksualnych, ale do ich akceptacji nikt go nie przekona. Podobnie myślą jednak sceniczni geje, którzy równie niepochlebnie wyrażają się o heterykach.  

Jednak w Gay Love Story sam homoseksualizm zdaje się być tematem drugoplanowym. Spektakl jest dla mnie przedstawieniem nie tyle o gejach, jak o świecie męskim. Akcję sceniczną rozpoczyna striptizerka, której show na metalowej rurze tworzy klimat klubu nocnego i męskiego podniecenia. Atmosfera ta utrzyma się niemal przez całe teatralne dzianie się. Słyszany język jest nie tylko żargonem gejowskim czy internetowym, ale nosi też cechy męskiego biolektu, w którym dominują wulgaryzymy i obscena. Stereotypowo postrzegany mężczyzna powinien przecież posługiwać się językiem grubiańskim, dużo przeklinać, obrażać (ale z fantazją), a sex winien być jego idée fixe. Nawet jeśli nosi szlafrok i pilniczek w dłoni może sobie w ten sposób dodać „męskości” przed kolegami. Tym bardziej w takich męskich zbiorowościach jak wojsko czy grupa wychowania fizycznego – takie skojarzenia budzi przynajmniej pantomimiczna scena treningu przy dźwiękach utworu Bonie Tyler „I need a Hero”. Nie jest ona może popisem aktorskiego kunsztu, ale z pewnością można z niej czerpać niewysłowioną radość...  

Usytuowanie postaci scenicznych w jednym rzędzie oraz ich „przygwożdżenie” do kawałka podłogi może zbudzić skojarzenia z wystawieniem na widok publiczny w celu osądzenia, ale nie musi. Jednak na pewno tworzy iluzję komunikacji przez internet. Przy wykorzystaniu minimum środków realizatorom spektaklu udaje się stymulować wyobraźnię widza. Drobne rekwizyty czy charakteryzacja postaci wystarczają, aby wyobrazić sobie wnętrze mieszkań, w których przebywają postaci siedzące. Widownia też gra – staje się monitorem, a to społecznością wirtualną. Operowanie światłem daje natomiast złudzenie internetowej dostępności: oświetlane są postaci czatujące (tudzież jedynie obserwujące czat), zaciemniane – osoby wyłączające się z trybu online.  

Chociaż „Gay Love Story” jest przedstawieniem mocno zaangażowanym społecznie, to nie wartościuje, ani nie poucza, nie daje też gotowych odpowiedzi. Najwyżej sugeruje. Ma charakter polemiczny, polifoniczny i wielowarstwowy. Pomimo swojej dokumentalnej genezy i wykorzystania języka czatów, został zainscenizowany ze smakiem, z nutą poezji oraz zdrowym dystansem. Największa w tym zasługa chyba samych aktorów, którzy nadawszy każdej z postaci rys indywidualny, podkreślili humanistyczną wymowę spektaklu – jeśli człowiek chce oceniać, to niech robi to względem pojedynczego człowieka, bez zbędnych uogólnień, uproszczeń czy szufladkowania. Tak zdają się przynajmniej sugerować realizatorzy.



Ilona Matuszczak
Dziennik Teatralny Wrocław
30 maja 2009
Spektakle
Gay Love Story