Pogubione demony

Zaczyna się to świetnie. W pleksiglasowej klatce upozowana rodzina ostatniego z Romanowów. Najpierw stoi w nieładzie, potem ustawia się jak do zdjęcia, a na koniec pada zagazowana. Ledwo żyjąca carówna zostaje przed śmiercią zgwałcona. Jak Rosja.

Oto do czego doszło, kiedy puściły wędzidła samodzierżawia. Takiej wizji u Dostojewskiego próżno by szukać, ale jego powieści są przesycone lękiem przed upadkiem caratu i nastaniem czasów anarchii. Ta mocna scena ma sens-wiadomo, na czym polegać miała robota biesów, ku jakiemu celowi zmierzać.

W całej części pierwszej przedstawienia wyznaczona wysoka trajektoria lotu jeszcze się tłumaczy. Wprawdzie scenariusz z pojedynku idei zbacza w stronę psychologii i walki płci (na koniec śledczy, którego wyśmienicie gra Bartosz Porczyk, rozbiera się przed przesłuchiwaną pisarką), ale nie brakuje scen wielkich i ról narysowanych z prawdziwą maestrią. Oprócz Porczyka mam na myśli niezawodny duet Ireny Jun (matka Stawrogina) i Stanisława Brudnego (stary Wierchowieński). Z Porczykiem zaś koncertuje Halina Rasiakówna (w tej adaptacji pisarz Szygalew staje się kobietą). Tak czy owak wiele ta część pierwsza obiecuje - zapowiada, że całość złoży się w wielki akt oskarżenia pokolenia ojców, które porzuciło swoje dzieci.

Część druga jednak wygląda jak przygotowana przez innego reżysera albo kogoś, kto się rozmyślił i postanowił pobawić samą formą teatralną. Nic tu się nie zgadza, diagnoza się rozmywa, a najbardziej pogubione są rzekomo groźne demony. Z tej klęski zagubienia ocalał jedynie Robert Wasiewicz, który jako Kiryłow uczynił ze swojego bohatera ofiarę zimnego rozumowania. Reszta potwierdza, że i spektakl może popełnić samobójstwo.



Tomasz Miłkowski
Przegląd
7 lutego 2018
Spektakle
Biesy