Pół "Don Giovanniego"

Z koncepcji przeczytania opery Mozarta przez "Osiem i pół" Felliniego ostało się tylko pół: Mozart, który zawsze jakoś na swoje wyjdzie. A miało być tak pięknie.

Przed premierą reżyser zachęcał do oglądania "Osiem i pół" - bez znajomości tego filmu przyjemność obcowania ze spektaklem miała być niepełna. Na miejscu reżysera nie pchałabym jednak tak nachalnie Felliniego ludziom przed oczy - porównanie tego, co na scenie, z tym, co na ekranie, dobija z kretesem spektakl, i tak niezbyt żywy. Pomijając już to, że o co innego chodziło Felliniemu, a o co innego Mozartowi i Da Ponte - wizualnie spektakl Znanieckiego jest nieudolną i amatorską kopią filmu. Znaniecki wziął z Felliniego czerń i biel, pomysły na kostiumy, miejsca akcji i parę obrazów. Ale ten kluczyk, którym reżyser chciał na nowo otworzyć operę Mozarta, nie działa. Kluczyk sobie, a zamek sobie. Niezdobyty. 

Nie wystarczy bowiem zderzyć ze sobą dwa wybitne dzieła, by poleciały iskry. Trzeba jeszcze to zderzenie przeprowadzić i przepracować. A w tym spektaklu mamy na sytuacje z opery Mozarta naklejone mniej więcej podobne, ale pozbawione pierwotnego znaczenia obrazki z "Osiem i pół". Wcale to nie pomaga w rozumieniu opery, zwłaszcza że reżyser, skupiając się na upodabnianiu spektaklu do filmu, nie zadbał o sceniczną narrację i postaci. 

No i nastąpiło to, co znamy już z wielu przedstawień Opery Krakowskiej. Pomysł reżyserski sobie, muzyka sobie. Wokalnie spektakl był ciekawy, a kilka kreacji znakomitych; co do orkiestry, to grała tak dyskretnie, że muzyka chwilami z trudem wydobywała się z kanału. Mariusz Kwiecień miał być Don Giovannim znużonym i wypalonym, bliźniakiem Guida z "Osiem i pół". Nosi więc czarny garnitur, kapelusz i okulary, przegląda gazetę - i na tym się jego Guido kończy. Kwiecień, w znakomitej formie, bawi się swoim Don Giovannim, czaruje zmysłowym ciepłym głosem i wdziękiem leniwego kota, który od czasu do czasu pokazuje pazury. To świetna, sugestywna kreacja, tyle że bardziej z Mozarta niż z tego, co założył reżyser. 

Donnę Annę pięknie zaśpiewała Katarzyna Oleś-Blacha. Massimiliano Gagliardo (Leporello) i Anna Chiericheti (Donna Elvira) potrzebowali czasu, by ich głosy nabrały mocy i wyrazu - po pierwszych nieśmiałych scenach było coraz lepiej. Świetnym Don Ottaviem był Rafał Bartmiński - ten nieśmiały, fajtłapowaty dodatek do Donny Anny nosi za nią torebkę, a w końcu przebiera się za kobietę. Pomysł zabawny i z wdziękiem zagrany, tyle że nic z tego przebrania nie wynika ani dla akcji, ani dla charakteru postaci. 

I to problem całej inscenizacji. Reżyserskie pomysły na niewiele się przydają - no bo co nam z tego, że Zerlina (Agnieszka Cząstka) ma amerykański akcent, jak jej filmowy pierwowzór? A całe aktorstwo polega na noszeniu kostiumów i nadaktywnym udawaniu naturalności, obnażającym bezradność śpiewaków, którym reżyser zadał "współczesne" zadania, ale nie powiedział, że niekoniecznie trzeba w każdej minucie dobitnie pokazywać, że oto czyta się gazetę, nerwowo macha nogą, zakłada prześcieradło na głowę, zapala papierosa czy układa się na katafalku. 

Jeszcze jedna sprawa: w teatrze, który szczyci się nowoczesną techniką, dekoracje się chwiały, drzwi niedomykały, a przez dziury między niedopasowanymi ścianami widać było przemykających artystów. W finale Znaniecki pokazał - dość nieśmiało - teatralną deziluzję, rozbieranie dekoracji. Ale z iluzją było kiepsko, więc i deziluzja nieudana.



Joanna Targoń
Gazeta Wyborcza Kraków
24 lutego 2009