Pół-produkt

Ach, mnożą nam się miałkie przedstawienia i mnożą. Ciężko nawet określać je sztuką - chyba, że przez wyjątkowo małe "s". Był pomysł, było troszkę inwencji, ale pociągnąć ideę, przepoczwarzyć z formy larwalnej w pięknego motyla już trudniej. Tym razem ręka sprawiedliwości, karząca w myśl zasady: "Czego Jaś się nie nauczy, tego Jan nie będzie umiał", dotknęła "Produktu" Piotra Łukaszczyka.

Hollywoodzka szmira z Osamą w tle - taki scenariusz prezentuje młodej aktorce Amy (Anna Ilczuk) producent James (w tej roli reżyser). Nim jednak do tego dojdzie, widzów przed wejściem na kameralną salę na piętrze wrocławskiego Teatru Współczesnego zatrzymuje projekcja sondy ulicznej. Obraz wyświetlany przez projektor na suficie - dość kuriozalne to medium, ale co zrobić? Sama zaś sonda brzmi mniej więcej: "Co robiłeś i gdzie byłeś w chwili zniszczenia wież World Trade Center?". Całość stanowi preludium do właściwych wydarzeń, zdenerwowało mnie jednak bezpośrednie postawienie sprawy odnośnie faktycznego zleceniodawcy tego ataku. Jest ona na tyle niejasna, że praktycznie nie da się wyciągnąć wniosków, wskazujących jednoznacznie, czy to Al-Kaida czy rząd Stanów Zjednoczonych stoją za zamachem, zatem troszkę pokory - tym bardziej, że znacznie więcej argumentów mają zwolennicy tej "spiskowej" teorii. Sala Prób, w której grany jest spektakl, jest mniejsza nawet niż salka konferencyjna dla przedstawicieli prasy. Z względu na ilość miejsc dla widowni (siedzących było około czterdziestu, wolne - dwa) można śmiało uznać, że sztukę zrobiono jedynie ze względu na jej artyzm i przesłanie. Niestety, powyższe stwierdzenie dość boleśnie zderza się z faktem, iż nic naprawdę artystycznego w "Produkcie" nie odnajdziemy. Rozczarowanie - to jedno z pierwszych odczuć po opuszczeniu teatru. Bo widzicie, ta sztuka mogła być ciekawsza. Tak, mogła być dużo ciekawsza, dużo bardziej interesująca i mogła wciągnąć widza w wir rozmyślań nad miejscem człowieka w świecie brutalnie oplecionym przez wszechwładną sieć krwio- i padlinożerczych mass mediów. Czwarta władza? Śmiechu warte, przecież wyraźnie zdystansowała pozostałe trzy, na własną rękę osądzając oraz skazując wszystko wokół siebie. Ku uciesze zidiociałego odbiorcy - kretyna na własne życzenie. Jak łatwo zauważyć, to temat-rzeka. Co tymczasem otrzymuje widz? Bełkot (czasem niezrozumiały) jednej postaci i frywolne, choć sztywne ruchy drugiej. Rażą problemy z dykcją - kiedy jednym tchem pada w środku zdania: "leje burza", można spaść z krzesła. W mowie ciała brakuje bezpośredniości: kobieta udaje orgazm, owszem, ale wywołany chyba przez połknięcie kija od szczotki. W pierwszych minutach, gdy chodzi sama tam i z powrotem po scenie, może sprawić, że zaczynamy zastanawiać się, jaki jest związek tej sceny z obejrzaną przed chwilą projekcją. Niestety, czar dość szybko pryska i po chwili siedzimy już tylko obserwując, jak producent przekazuje aktorce swoją wizję "filmu". Cudzysłów jest jak najbardziej na miejscu, bo nie zwykłem filmem nazywać popcornowej szmiry, jakiej pełno w amerykańskich kinach (a potem - o zgrozo - w polskiej telewizji). Jak bowiem inaczej określić opowieść o kobiecie, która ma w domyśle miotać się między patriotycznym uczuciem, żywionym do Wuja Sama, a beznadziejną, choć namiętną i w gruncie rzeczy dziecinną miłością w stosunku do terrorysty z Al-Kaidy? Tym bardziej, że ucina ona wszystkie te dywagacje, zadając śmiercionośne ciosy, wyuczone naprędce u mnichów. Szmirą. Nazwałbym to szmirą. W zasadzie jedynie satyryczne przedstawienie postaci z branży filmowej zostało wykonane poprawnie. Zwłaszcza aktorka mająca grać rolę Amy, wywołuje krzywy uśmiech, kiedy widz zorientuje się, że ta pani nic już dzisiaj nie powie, wszystko zaś, co włoży jej do ust reżyser (dwuznaczność tej wypowiedzi z pewnością spotęguje fakt, że w "Produkcie" niemalże dochodzi do seksu oralnego, ale nie to mam na myśli) zabrzmi pusto, plastikowo. Jedyne, co potrafi to - poza wspomnianymi fellatio i udawaniem orgazmu - to.taniec erotyczny. Rzeczywiście, szeroki wachlarz umiejętności. Tym bardziej bawią momenty, w których mowa jest o tym, że w co odważniejszych scenach będzie dublowana. Potem u widza następuje katharsis: dostrzegamy, jak walczy ona ze sobą, by nie zagrać w tak beznadziejnym filmie. Czy ulegnie namowom Jamesa, czy też wykorzysta silną wolę (której trudno doszukiwać się w postaci granej przez Ilczuk, beznadziejnie ukazującej dezaprobatę przez dziecinne trzaskanie drzwiami i powrót po minucie) - to producent zostawił do przemyślenia. W zasadzie słyszymy z ust filmowca zdanie, że jest zachwycona, ale pada ono już po wyjściu kobiety z jego mieszkania. Sztukę przerywają "teledyski" - zlepek scen, do których na żywo DJ tworzy podkład. Do jednego z nich James improwizuje fałszowaną recytację, przywodząc na myśl slamy z "Cokolwiek się zdarzy, kocham cię" Przemysława Wojcieszka; przy innym jesteśmy świadkami tańca erotycznego. O ile muzyka po prostu jest, o tyle zawartość klipów to sprawa dyskusyjna. Obok pływających morskich żyjątek (stułbia czy konik morski) mamy zlepek takich scen jak: ludzie skaczący z płonącego wieżowca, ostry seks, brutalne bicie zwierząt i inne tego typu "smaczki". Średnio przyjemna sprawa, natomiast rozumiem, że ma ona budować atmosferę obrzydzenia do polityki Stanów Zjednoczonych. Mnie to nie przekonało, w każdym razie nie bardziej niż "Fahrenheit 9/11" Michaela Moore'a. Tak naprawdę, "Produkt" wyśmiewa jedynie tamtejszą kinematografię - całość można idealnie odnieść do filmów "United 93" czy "World Trade Center", jako ich makabrycznie żałosne rozwinięcie przez żądne dolarów hieny. Problem w tym, że ukazanie tej oczywistej oczywistości, nie ma szans przekonać widza - jest zbyt rozlazłe, nie położono nacisku ani na kompozycję, ani na wykorzystanie przestrzeni (postaci kręcą się trochę bez ładu i składu). Tak forma, jak treść to zaledwie początek czegoś, co miało stanowić o sile tego przedsięwzięcia. Tymczasem zabrakło tego "czegoś". Doświadczenia? Zapewne. Ogrania? Również. Kontaktowości i bezpośredniości? Zdecydowanie. To dziwne, bo przecież aktorzy poruszali się między widzami. Mimo wszystko, trudne do pokonania wrażenie obserwowania całości przez brudną, śliską szybę zdominowało mój odbiór przedstawienia. Był pomysł, ale go zgnieciono. Była inwencja, ale nikt nie powiedział reżyserowi (który gra zresztą w tej sztuce), jak na to wszystko spojrzeć obiektywnie. Gdyby coś takiego miało miejsce, z pewnością scenariusz "Produktu" (stworzony przez brutalistę Marka Ravenhilla jako drwina z mechanizmów współczesnego przemysłu rozrywkowego) uległby radykalnym zmianom lub po prostu - trafiłby na śmietnik. Wrocławski Teatr Współczesny, Scena Inicjatyw Aktorskich Mark Ravenhill "Produkt" przekład: Małgorzata Semil opieka rezyserska: Jakub Kamieński Obsada: Piotr Łukaszczyk, Anna Ilczuk Premiera: 9 stycznia 2008r.

Cezary Mażarski
Dziennik Teatralny
17 stycznia 2008