Pół Słobodzianka

Autorka nie chce ogarniać całości fenomenu Słobodzianka. Może wie, że byłyby z tego same kłopoty, bo klasyk żwawy, o usposobieniu polemicznym, rwie się do bitki z wszystkimi, którzy myślą o nim inaczej niż on sam i grupa apologetów - o książce Joanny Chojki "Gra o zbawienie. O dramatach Tadeusza Słobodzianka"

Joanna Chojka nie spróbowała stworzyć monografii zjawiska pt. Tadeusz Słobodzianek. Dała nam za to rodzaj fundamentu koniecznego do myślenia nad tą dramaturgią. Jednocześnie uciekła od analizy biografii i osobowości twórcy, nie umieściła jego twórczości w konkretnej epoce i jej kontekstach, nie opisała wszystkich jego sztuk, oświetlając w pełni tylko sześć najważniejszych: dylogię z Grzybowszczyzny ("Car Mikołaj" i "Prorok Uja"), "Merlina" i "Kowala Malambo", "Obywatela Pekosiewicza" i "Sen Pluskwy". 

Dała raczej podpowiedź, z jakimi książkami, w obrębie jakiej tradycji literackiej i mitycznej trzeba Słobodzianka czytać, niż nową tezę, jak go czytać. "Gra o zbawienie" to książka, przez którą brnie się lekko, z jasnością w głowie, ale czytelnik co nieco zorientowany w problemie cały czas dogaduje sobie na głos. Nie tyle krzyczy: "No nie, niemożliwe!" albo "Czyżby? Tak się nie da droga Pani!", ile przytakuje: "Oczywiście!", "Porządnie!", "Ma racje! Lepiej nie kombinować!". I choć ręce świerzbią, żeby stworzyć niekanoniczną, grzeszną i występną wersję żywota Słobodzianka, ale naprawdę nie ma sensu spierać się z przyjętym przez autorkę ujęciem sztuk, wybranymi przez nią metodami lektury. I nie dlatego, że metody złe albo interpretacje tekstów chybione. Bo Chojka nie chce odwracać słobodziankowego kota ogonem. 

Punktem wyjścia są tezy, które już na jego temat krążyły w powietrzu, zostały wyartykułowane choćby przez Janusza Majcherka czy Marcina Cieńskiego, w kilku monograficznych numerach "Notatnika Teatralnego", które ustawiły na lata recepcję dzieła Słobodzianka. Chojka raczej ich nie poprawia, wybiera kontynuację, rozwijanie tamtych intuicji. Powtarzam jeszcze raz - autorka nie chce ogarniać całości fenomenu Słobodzianka. Może wie, że byłyby z tego same kłopoty, bo klasyk żwawy, o usposobieniu polemicznym, rwie się do bitki z wszystkimi, którzy myślą o nim inaczej niż on sam i grupa apologetów. Słobodzianek przecież - jak kiedyś Gombrowicz - też narzucił styl pisania o sobie. Wskazał, gdzie leży klucz otwierający wszystkie drzwi, co on uważa za ważne inspiracje swej twórczości. To dlatego tak mało w tej książce jego jako człowieka, z konkretnymi projektami, doświadczeniem historycznym, realnymi i głośnymi awanturami środowiskowymi. Słobodzianek - przedsiębiorca teatralny, ojciec chrzestny dla wielu twórców polskiego teatru, dobry i zły duch Wierszalina, Laboratorium Dramatu, Teatru Nowego w Łodzi, świadomie nie istnieje dla Chojki. Bo sklejenie tej osobowości, trudnego charakteru autora z przestrzenią i tematami jego dzieła to praca ryzykowana. W głowie Słobodzianka siedzi przecież cynik i egotyk dyskutujący z kresowym bratem łatą i erudytą. Życie dotykalnego klasyka, jego rozstania z Tomaszukiem i Grabowskim więcej zaciemniają, niż rozjaśniają z jego strategii twórczych. 

Chojka powiedziała więc stop: nie ruszę tego, bo spadnie na mnie lawina przyziemności, spod której się jako badacz już nie wygrzebię. I zostawiła dla innych odpowiedzi na pytania, w jakim stopniu ukształtowały Słobodzianka atmosfera lat 80. i polski teatr jego czasu, co naucza młodych o teatrze, co z nich bierze do nowych sztuk. Naukowość "Gry o zbawienie" to taka naukowość, która nie odstrasza ani hermetycznym językiem, ani zestawem nazwisk-autorytetów, na które powołuje się Chojka. Znam wprawdzie paru młodych speców od teatru, którzy po przejrzeniu indeksu nazwisk - a nie ma tam ani Żiżka ani Lacana - powiedzieli, że to "aparat badawczy sprzed 20 lat". Niby prawda, bo ważny tu jest Levi-Straus, Eliade, Bachtin i Derrida, ale doprawdy nie wiem, co Żiźkiem moglibyśmy u Słobodzianka otworzyć. 

Chojka zdążyła umieścić w swojej rozprawie kilka akapitów o najnowszej sztuce Słobodzinka "Naszej klasie", są odniesienia do niedokończonej "Wiktorii", którą Słobodzianek pisał przez całe lata 90. Kwestia różnych wersji jednego dramatu firmowanych przez autora to znak charakterystyczny dla bohatera tej książki. Słobodzianek nieustannie wraca do już napisanych tekstów, zmienia, poprawia, dorabia nowe sceny, wprowadza nowych bohaterów. 

Chojka nazywa ten proces "dziełem w ruchu". Taki na przykład "Prorok Ilja" miał już z siedem wariantów, "Sen Pluskwy" tak samo. Ale to pewnie nie koniec zmian. Bo Słobodzianek nie tyle jest perfekcjonistą, ile ma natręctwo aktualizacji. Chce, żeby jego dramat był nie tyle zapisem formy z chwili jego powstania, ile ewoluował wraz ze zmianą poglądów autora, koncepcjami i ideami. Chojka ustawia ten proces jako efekt napięcia między historią a Historią, chce pokazać w ten sposób narodziny apokryfów, za jakie można uważać bluźniercze sztuki Słobodzianka. Jego dramaturgia jest wypełniona mechanizmami tworzenia mitu i obserwacjami, jak jest rugowany z rzeczywistości. Podoba mi się wizja Słobodzianka jako autora lepiącego swoje dramaty z wielkich mitów literackich. On żyje echami "Dziadów", "Fausta", legend arturiańskich, przeczuć Majakowskiego i wreszcie co najważniejsze, czyni z książki Pawluczuka o Wierszalinie swój mit założycielski, miejsce objawienia prawdziwej natury świata. 

Świat w sztukach Słobodzianka jest jak "spruchniały dom", zlepiony z ludzkich iluzji. Z mitu na śmietniku Historii. Chojka patrzy w jego sztukach przede wszystkim na zdarzenia brzemienne w znaki: ślub, pogrzeb, sen, spotkanie. Pyta, dlaczego jego bohaterom wydaje się, że są Chrystusami, co przynosi tak naprawdę biblijny mit Mesjasza, wiara w cud odkupienia świata i drugie przyjście. Trafnie punktuje najważniejsze teatralne inspiracje Słobodzianka: teatr Dejmka, Swinarskiego i Grotowskiego. Ale już nie szuka tych mniej oczywistych. Umieszcza jego sztuki w kontekście tzw. misteriów laickich. Zestawia z Gombrowiczem, ale już nie ze współczesnymi polskimi dramatopisarzami. Szkoda. Bo gdy poskrobać Słobodziankowy teatr, to może się nagle okazać, że jakoś bliżej mu do Wojtyszki niż do kogokolwiek innego. 

Zezłościło mnie jak zwykle jedno. Seria Księgarni Akademickiej, w ramach której opublikowano rozprawę Chojki, jest tak zgrzebna, że aż nie do wiary. Bardziej przypomina to niegdysiejsze skrypty kserówki niż dumne wydawnictwa Instytutu Grotowskiego czy pozycje Słowa/obraz terytoria. Dołączenie zdjęcia bohatera, autorki, paru fotek ze spektakli tak niewiarygodnie podniosłoby koszt książki? Przed laty Tadeusz Słobodzianek zdobył sobie chwałę dzięki bon motowi, że polski teatr umarł. Na pytanie o to, czym w takim razie on się zajmuje, odparł ze swadą, że "dopełnia rytuały pogrzebowe". Autor "Obywatela Pekosia" zawsze ustawiał się w pozycji świadka odchodzenia XX wieku, opowiadał o końcu świata. Millennium za nami, przesilenie nie nastąpiło. Czekam na książkę o tym, jak żyje się Słobodziankowi po śmierci świata. 

GRA O ZBAWIENIE. O DRAMATACH TADEUSZA SŁOBODZIANKA 
Joanna Puzyna-Chojka 
Księgarnia Akademicka, Kraków 2008



Łukasz Drewniak
Dziennik - Kultura
22 sierpnia 2009