Politologia pokusy

1. Człowiek wobec wyborów moralnych staje niemal każdego dnia, niezależnie od epok czy systemów politycznych. Artysta wobec opresji władz to temat też nie nowy, ale wciąż powracający, szczególnie w dramatycznych momentach, kiedy opresja ideologiczna idzie w parze z ekonomiczną.

2. W Teatrze Powszechnym Agnieszka Błońska przetworzyła na potrzeby współczesności powieść "Mefisto" Klausa Manna. Jak wiadomo słynny pisarz przedstawił na przykładzie kariery aktora Gustafa Gründgensa (w powieści: Hendrik Höfgen) losy artysty w czasach rodzącego się w Niemczech faszyzmu. Wielki aktor w potrzasku. W słynnej ekranizacji Istvána Szabó z 1981roku Höfgena zagrał Karol Maria Brandauer. Jak można wyczytać w opracowaniach historycznych, w drugiej połowie lat trzydziestych Gründgens stał się najważniejszym i najpopularniejszym artystą niemieckim, święcił triumfy artystyczne. W kierowanym przez niego Państwowym Teatrze Pruskim w Berlinie klasyczny teatr niemiecki osiągnął swój najwyższy poziom. Tak było też w czasie wojny, a działo się to wszystko pod okiem nazistów. Aktor lawirował pomiędzy dygnitarzami hitlerowskimi, wykorzystywał fakt, że o jego towarzystwo zabiegali czołowi przedstawiciele nazistowskiej elity.

W Teatrze Powszechnym niewiele z samej książki Manna pozostało, ale problem postawiono na nowo i jasno: artysta wobec władzy "tu i teraz". I znowu słyszymy na scenie dywagacje o granicy kompromisu. Okazuje się, że ktoś już je przekroczył, inni stoją w rozkroku, no i są też niezłomni.

3. W Teatrze Polskim na małej scenie Józef Opalski wyreżyserował sztukę według scenariusza Janusza Majcherka "Marlena. Ostatni koncert". Rzecz o legendarnej Marlenie Dietrich, artystce trudnej, nieznośnej (to jej "ego"!), która stała się mitem, może także dlatego, że powiedziała nazistom "nie". Wyemigrowała do USA, śpiewała w czasie wojny dla żołnierzy amerykańskich, otrzymała nawet stopień oficerski. A była przecież w Niemczech już na początku lat trzydziestych wielką gwiazdą, aktorką Josepha von Sternberga. Pochodziła z porządnej pruskiej rodziny. Po wyjeździe do Stanów okrzyknięta zdrajczynią, do końca życia z tym oskarżeniem walczyła. Dopiero po jej śmierci, w stulecie urodzin, w 2001 roku burmistrz Berlina przeprosił Marlenę za krzywdy jakich doznała ze strony rodaków. Uwielbiana przez świat, znienawidzona przez "swoich". Jej wielka rywalka z tamtych czasów Leni Riefenstahl wybrała inną drogę, oddała swój ogromny talent reżyserski na usługi faszyzmu, tworząc genialne i przerażające swoim obrazem filmy dokumentalne na czele z "Triumfem woli", wielką apoteozą reżimu hitlerowskiego. Wielki talent na służbie zła.

4. Nie łatwo być artystą konsekwentnym, który nigdy nie sprzeniewierzy się "imperatywowi wewnętrznej prawdy i możliwie najwyższych artystycznych wymagań". Bo przecież można wszystko jakoś usprawiedliwić. Jak nie wpisać się w czas kameleonów i "zeligów", munkowskich Piszczyków w zupełnie nowym stylu? W czas nie tak brutalny jak ten, kiedy wobec zasadniczych wyborów moralnych stawali Gründgens i Dietrich, ale jednak czas pokus.

Taktyka i pragmatyka. Pytania o granice kompromisu. Jak zaanektować ten czas i przerobić na swój obraz i podobieństwo? Często myślimy: trzeba umieć wąchać czas, umieć słuchać innych i wybierać mniejsze zło. I takie właśnie dobre powonienie i dobry słuch są ważne, choć przecież też mogą zawieść. "Słyszałem muzykę sfer, spróbuję ją zapisać". Muzyka sfer to roztopienie się w pięknie, zapomnienie o smutku, ukojenie gniewu, ugaszenie namiętności, a jej pitagorejska harmonia jest jak połączenie z Absolutem. Muzyka sfer niebieskich. Z krążących gwiazd powstaje harmonijny głos. Dopóki słyszysz tę muzykę jesteś artystą i nie poddasz się zgniłemu kompromisowi? Pytanie.

5. Jest napisane w czwartym rozdziale ewangelii Łukasza: "Rzekł diabeł do Niego: >Tobie dam potęgę i wspaniałość tego wszystkiego, bo mnie są poddane i mogę je odstąpić, komu chcę. Jeśli upadniesz i oddasz mi pokłon<" Na ten fragment powoływał się często śp. abp Józef Życiński, kiedy mówił o granicach kompromisu.

Bo oferta wydawała się atrakcyjna pragmatycznie. Ostatecznie tyle razy każdy z nas musi się kłaniać różnym bałwanom. Jeden ukłon więcej nie stanowi dramatu. Uwolnienie wielkiej dziedziny zdarzeń spod mocy zła stanowi wszak ważne osiągnięcie. Coś za coś. Nie należy się gorszyć ani umiejętnością mocnych kompromisów, ani też koalicjami, które mimo wszystko mogą okazać się skuteczne. Trzeba wyzwolić się z naiwnych tęsknot za prostym światem i nauczyć trudnego realizmu.

Tak, ale przecież tą samą metodą można by usprawiedliwić pozostałe pokusy. Cóż złego jest ostatecznie w przemianie kamieni w chleb (Łk 4,3), skoro przemiana wody w wino w Kanie ma do dziś tak dobrą prasę? Także efektowny skok z narożnika świątyni może przynieść wiele następstw pozytywnych (Łk 4,9); zainteresowani pielgrzymi będą komentować i chwalić Boga.

6. Przy podobnym stylu można reaktywować nowe formy bałwochwalstwa, w którym decydującą rolę będzie odgrywał sukces, spektakl, korzyść, sojusz polityczny, kompleksy osób spragnionych publicznego pokłonu. Niestety, także w Kościele pojawiali się w historii i pojawiają się dzisiaj entuzjaści podobnych bożków. Kiedy we Francji Charles Maurras propagował idee narodowego katolicyzmu (przerażający oksymoron!) , niektóre środowiska przyjmowały go entuzjastycznie, bo w prawicowych sloganach "Akcji Francuskiej" widziały możliwość przeciwdziałania laickim, antyklerykalnym hasłom. Tymczasem Kościół nie rozwija się w zderzeniu politycznych haseł, lecz w samotnej modlitwie Chrystusa na pustyni. Cierpliwy Kościół czekał jednak za długo, dopiero po dwudziestu latach, uznano że kierowana przez Maurrasa "Akcja Francuska" traktuje Kościół instrumentalnie, stawiając wyrachowanie nad wiarę w łaskę Chrystusa. A sam Maurras nie wierzył w Boga, religię traktował metapolitycznie, wykorzystując ją do walki o władzę. To długie czekanie, zbyt długie, wyczuwam także w dzisiejszej Polsce.

Jeśli chcemy uniknąć bałwochwalstwa, przy pewnych typach pokus trzeba - wzorem Jezusa - umieć mówić kategoryczne "nie", bez względu na to, jaką kusiciel posługuję się retoryką.

7. Słuchaj, ja żyję w "nierzeczywistości" - mówi do mnie zaprzyjaźniony reżyser nawiązując do tytułu powieści Kazimierza Brandysa. Młody jest, więc mówię do niego: "Ale to już wszystko było; to się da przeżyć". Tylko co z takiego pocieszania wynika? Tadeusz Sobolewski w książce "Dziecko Peerelu" pisał, że nie pamięta, by stracił kiedykolwiek poczucie ciągłości życia w ojczyźnie, a pogardliwa nazwa Peerel "obejmowała i prymasa, i sekretarza partii, i poetę, który pisał wiersz o drobinach kurzu widocznych w smudze słońca"; obejmowała także tych ludzi, którzy szczerze chcieli, żeby tamta Polska się udała, a przeżyli rozczarowanie.

Czyli polska psychodelia, ona lubi nawracać, jest nieuleczalna, z jednej strony depresja, a z drugiej zwiększona wrażliwość na bodźce.



ks. Andrzej Luter
E-teatr
15 grudnia 2017