Polityczny kogel-mogel z bliska, w oparach absurdu

Nie ma lepszej okazji do wyprowadzenia eleganckiego wzoru na krytykę wszystkiego niż rodzinna kolacja przy blasku świec. Trochę muzycznie, dowcipnie i nieco poważnie, „Zmowa milczenia‟ Macieja Masztalskiego zaskakuje wykorzystaniem przestrzeni i porywa dobrym aktorstwem.

Wyjątkowo przyjemnie wejść do teatru przez scenę, od stóp do głów obejrzeć aktorów paradujących przed nami jak na wybiegu, być przy nich, gdy wchodzą w rolę po raz pierwszy i drugi, a później razem z nimi usiąść przy stole. Dobrze mieć ich blisko, gdy krzyczą, wzruszają się, zajadają pieczonego kurczaka. Sceniczność gubi się gdzieś pomiędzy pierwszym, a drugim haustem z opróżnianej karafki.

Specjalność Ad spectatores i tym razem nie zawiodła. Skonstruowana na potrzeby „Zmowy milczenia‟ przestrzeń okazała się wystarczająco atrakcyjna, by widzowie z zapartym tchem śledzili dość trywialną i lekko przegadaną sytuację kolacji w rodzinnym gronie. Kameralna sala z długim stołem pośrodku i rzędami krzeseł wokół pozwoliła widzom na obserwowanie aktorów z bliska i przekonywanie się o ich wiarygodności na bieżąco, wraz z rozwojem akcji.

Przestrzeń i dobre aktorstwo to ogromne atuty spektaklu Macieja Masztalskiego. Prowadzone kontrapunktowo, naszkicowane grubymi kreskami postacie-typy ścierają się ze sobą konsekwentnie, od pierwszej sceny aż do finału.

Kogo tu nie ma! Jest matka polskiej rodziny i jej małżonek, zarabiający w pocie czoła przez całe życie na chleb, by „dzieci miały lepiej‟. Ona z wielkim, ciążowym brzuchem, ale dalej piękna, stoi na straży przyzwoitości, hołduje wartościom, w których została wychowana. Dalej ich dzieci z połowicami: rymujący półinteligent i blond dziunia wierząca we wszelkie teorie spiskowe, zięć-neonazista choleryk i pląsający dredziarz-inwalida z aktywistyczną przeszłością. Każdy obstający wytrwale przy swojej racji, zacietrzewiony w jedynej słusznej postawie wobec wszystkiego, co spotyka go w życiu.

W potrójnej roli, konsekwentnie deus ex machina, pojawia się na scenie On - martwy kelner wciśnięty gdzieś między widzów, nacjonalista ze słomą wystającą z butów i w końcu lewicowy, postępowy ideowiec, przyjaciel wszystkich i wszystkiego, spółkujący dość otwarcie z żoną neonazisty. W ambitnej roli trojaczków, niczym wisienkę na torcie i trybik wprawiający w ruch machinę intrygi, widz ogląda samego Macieja Masztalskiego. Reżyser zresztą czuje się w eterycznej atmosferze absurdu jak ryba w wodzie. On - zależnie od sytuacji wodzirej, rozjemca lub podjudzacz, zdaje się bawić na zaimprowizowanej scenie najlepiej. Organizujący przed spektaklem widownię, reżyser z upodobaniem pozwala widzom obejrzeć się z bliska. Zresztą sama „Zmowa milczenia‟ to znakomity przykład teatru dotykalnego, który dawno i z rozmachem odstawił czwartą ścianę do lamusa.

Współczesny do szpiku kości, spektakl Masztalskiego pełen jest jednak dialogizmów. Jak u Becketta ktoś nieustannie na kogoś czeka, do sali dobijają się Maeterlinckowi obcy, gdzieś i kiedyś bohaterski poseł przynosi giaurom zarazę. W „Zmowie milczenia‟ aż roi się od nawiązań i komentarzy do wielkich (jak i mniejszych) dzieł literatury europejskiej. Wszystko to jednak jest konsekwentnie wprowadzane tylko trochę na serio, raczej frywolnie i przy okazji.

Dowcipny, lekki, pełen muzycznych wstawek spektakl dotyka problemów elektryzujących opinię publiczną, szeroko dyskutowanych w dziennikach telewizyjnych i najpopularniejszych portalach internetowych. Próżno jednak szukać w nim zdecydowanego opowiedzenia się po jednej ze stron, ostatecznych wniosków lub jednoznacznych rozwiązań. Każda z postaci staje na trybunie, reprezentując jeden z głosów pojawiających się w społecznej debacie. Każda z nich ma prawo opiniowania, żadna jednak w ostatecznym rozrachunku nie ma racji. Trudno zresztą się dziwić. Niewątpliwie nikt przy tym stole nie słyszał o spójności rozumowania. Za to wszyscy, nie wyłączając widzów, postanawiają przemilczeć ten fakt i udawać, jak gdyby nigdy nic, że dyskusja ma sens. Status quo pozostaje zresztą nietknięte. Nowe szaty cesarza zachwycają jak zawsze.

Z założenia ambitna krytyka wszystkiego co słuszne, słuszniejsze i najbardziej słuszne, okraszona szczyptą absurdu i zagryziona polskim kiszonym ogórkiem smakuje zaskakująco lekko. Zwłaszcza w sobotni, jesienny wieczór.



Marta Tomaszek
Dziennik Teatralny Wrocław
9 listopada 2018
Spektakle
Zmowa milczenia