Polskość w gardle

Pawlikowski, Warlikowski i Twardoch mówili w tym roku zgodnym głosem: Polska to fatum, śmiercionośne schorzenie, uzależniający narkotyk. Czy z Polski można uciec? Czy da się ją porzucić? Wymazać z pamięci? Twórcy najważniejszych dzieł rodzimej kultury mijającego roku twardo obstają przy przekonaniu, że Polska to rodzaj choroby, z której nie można się wyleczyć - raz złapana, dręczy do końca życia.

Weźmy przykład pierwszy z brzegu, a zarazem najbardziej wymowny: "Zimną wojnę" Pawła Pawlikowskiego. Jej bohater, grany przez Tomasza Kota, wydaje się związany z Polską dziwnym rodzajem toksycznej miłości. To ojczyznę porzuca, to do niej wraca - na własne nieszczęście. Ma szansę na karierę na jazzowej scenie Paryża przełomu lat 50. i 60., mimo to wybiera straceńczą podróż do kraju (granicę przekracza nielegalnie, otrzymuje wyrok wieloletniego więzienia). Oczywiście nie tylko o Polskę tu chodzi, może nawet bardziej o kobietę, prawdziwą femme fatale, graną efektownie przez Joannę Kulig. Bohater zakochuje się w niej w jednej chwili, bez wyraźniejszego powodu, później trwa w swym uczuciu wbrew potężnym przeciwnościom losu.

"Zimna wojna" to nie dramat psychologiczny, raczej mityczna opowieść o miłości niemożliwej. W takim wymiarze filmowa Zula nie jest postacią z krwi i kości, lecz mitem, czystym fantazmatem. Można by chyba zaryzykować stwierdzenie, że to Polka (i Polska) pozbawiona obcych domieszek, idealne filmowe wcielenie stereotypowego marzenia, kim Polka być może i kim być powinna: równie seksowna co bezczelna i wyemancypowana, równie ludowa co inteligencka, w dodatku w swoim typie urody doskonale zgodna z rozpowszechnionym wzorem (trochę z Beaty Tyszkiewicz, dużo z Kaliny Jędrusik).

Trudno oprzeć się wrażeniu, że miłość Wiktora do Zuli jest u Pawlikowskiego zaledwie (lub aż) metaforą miłości do ojczyzny, miejsca pochodzenia, własnego początku, źródła (w tym znaczeniu Zula to dla Wiktora tyleż kochanka, co matka). Jedna historia (romantyczna) nakłada się w filmie na drugą (polityczną), obie prowadzą do tragedii. Jedyną skuteczną ucieczką z Polski okazuje się śmierć.

Nie ma ucieczki

Podobną historię opowiada Krzysztof Warlikowski w "Wyjeżdżamy", swoim najnowszym spektaklu przygotowanym w warszawskim Nowym Teatrze. Tutaj rzecz niby nie dzieje się w Polsce, ale to pozory. Spektakl jest inscenizacją kilku tekstów cenionego izraelskiego dramatopisarza Hanocha Levina, przede wszystkim "Pakujemy manatki". Śledzimy przecinające się losy paru izraelskich rodzin, przedstawione ze sporą troską o obyczajowy szczegół. Ale w finale, gdy jedna z bohaterek na wyświetlanym nad sceną filmie przejeżdża taksówką przez miasto, okazuje się, że jesteśmy nie w Tel Awiwie, lecz w samym środku tego, co zostało z warszawskiego getta.

I znów - nie sposób stąd uciec. Niby wielu próbuje - zapowiada to już tytuł spektaklu. Jednak nikomu się nie udaje. Marzenia o emigracji do Szwajcarii pozostają sennymi rojeniami. Trzeba w tej Polsce żyć, a następnie po prostu umrzeć. "Wyjeżdżamy" to seria pogrzebów. Z kilkunastu bohaterów przy życiu pozostaje na koniec mała garstka. Jest w tym przedstawieniu smutne rozpoznanie dotyczące polskiej współczesności: przeświadczenie, że wszystkim nam bardzo tu niewygodnie i naszą podstawową myślą pozostaje myśl o wyjeździe. Zarazem Warlikowski najwyraźniej nie wierzy, by ucieczka mogła zakończyć się sukcesem.

Jeszcze dobitniej zbliżoną intuicję wyraża Szczepan Twardoch w swoich ostatnich dwóch książkach: "Królu" i "Królestwie". A w ślad za nim Monika Strzępka i Paweł Demirski, autorzy scenicznej adaptacji "Króla" w Teatrze Polskim w Warszawie, jednego z największych teatralnych przebojów roku. W finałowych sekwencjach "Króla" tytułowy bohater Jakub Szapiro, bokser, mafioso i aktywista społeczny w jednym, siedzi w samolocie, którym ma dolecieć do Palestyny, a tym samym uchronić siebie i całą swoją rodzinę przed wzbierającą w Polsce faszystowską falą, a przy okazji przed widoczną już na horyzoncie wojną. Nie dolatuje, bo nagle zmienia plany i robi na pokładzie awanturę. Samolot zawraca, ponownie ląduje na Okęciu. Szapiro do ucieczki z Polski okazuje się niezdolny. Z "Królestwa" dowiadujemy się, że sprowadza w ten sposób nieszczęście na siebie i najbliższych.

Druga część cyklu Twardocha rozgrywa się w ruinach popowstaniowej Warszawy. Żona i jeden z synów Szapiry nie żyją, on sam stracił całą swą niegdysiejszą moc, przegrał wszystko. O ile decyzja o pozostaniu w kraju w 1938 r. miała w sobie jeszcze coś racjonalnego (Szapiro zostawał wszak w miejscu, które dało mu ogromne pieniądze i wpływy), o tyle w 1944 r. okazuje się już wyłącznie tragiczną pomyłką. Tak wielką, że prowadzącą do szaleństwa. W "Królu" poznajemy powojenne losy Szapiry - spędzającego całe dnie na wymyślaniu sobie fałszywej tożsamości, udawaniu kogoś innego.

Co ciekawe, w każdym z przywołanych przypadków opowieść o Polsce, której nie da się porzucić, uzupełniana jest przez opowieść o Polsce i polskości, które niezwykle trudno jednoznacznie zdefiniować. Kto jest Polakiem, a kto nie? Kto zasługuje na to miano, a kto musi (lub może) z niego zrezygnować? Czy rodząc się Polakiem, pozostajemy nim do końca życia? Czy bycie Polakiem wyklucza byciem kimś jeszcze? Te pytania wracają z wielką siłą szczególnie u Pawlikowskiego i Twardocha.

Najlepsze, początkowe fragmenty "Zimnej wojny" mówią właśnie o tym: o poczuciu przynależności narodowej, które jest doświadczeniem kłopotliwym: trochę czymś danym i niezmiennym, a trochę czymś płynnym i plastycznym. Trochę autentycznym przeżyciem głęboko zakorzenionym w tradycji, a trochę kulturowym konstruktem, który odkształca się pod wpływem sytuacji. Pawlikowski w serii mistrzowsko prowadzonych epizodów pokazuje, jak grupa inteligentów tuż po wojnie krąży niewielkim samochodem po polskich wsiach, by nagrać ludowych śpiewaków i muzyków. Z tych nagrań, odpowiednio przetworzonych, tworzy się repertuar zespołu pieśni i tańca Mazurek (skojarzenia z Mazowszem są w pełni uprawnione). Ludowizna w takim opracowaniu okazuje się niezwykle skutecznym nośnikiem poczucia narodowej dumy. W najmocniejszej scenie partyjny aparatczyk, człowiek z ludu (Borys Szyc), po premierowym koncercie podchodzi do inteligenckich liderów zespołu (Kot, Agata Kulesza) i dziękuje im z prawdziwym wzruszeniem. Nie wierzył, że z "czegoś takiego" można zrobić "coś tak pięknego", a teraz przeżywa "najpiękniejszy dzień w życiu". Oto lud, który odkrywa własną narodową tożsamość - w sztuce, którą jeszcze przed chwilą sam tworzył, ale którą lekceważył.

Cały początek "Zimnej wojny" mógłby nosić podtytuł "Narodziny narodu". Ów naród szybko okazuje się jednak tworem precyzyjnie zaprojektowanym i ściśle kontrolowanym. Mazurek musi dołączyć do repertuaru pieśni sławiące rewolucję proletariacką, choć przecież - jak bronią się twórcy zespołu - "ludność wiejska nie śpiewa o reformie rolnej, pokoju, przywódcach". Nie wszyscy też do Mazurka pasują - dziewczynie o nadmiernie semickich rysach warto przefarbować włosy na blond, żeby nie budziła złych skojarzeń. Nawet Zula fałszuje swój życiorys - by wydać się bardziej ludowa.

Coś w rodzaju hobby

U Twardocha przekonanie, że naród to manipulancki wynalazek, wymuszający na słabych posłuszeństwo wobec silnych, jest jeszcze wyraźniejsze. W "Królestwie" uwagę przyciąga drugoplanowy, lecz istotny wątek niemieckiego dezertera Jorga Konopki. Urodzony na śląskiej wsi Konopka nie jest ani Niemcem, ani Polakiem, jego śląska tożsamość też okazuje się niewyraźna. Ojciec Konopki walczył w jednym z polskich powstań, ale zdecydował się na życie po niemieckiej stronie powojennej granicy, bo tam miał dom i pracę, co wydało mu się "o wiele ważniejsze od narodowości, którą uznał za sprawę drugorzędną, za coś w rodzaju hobby (), jak gra w skata albo hodowla gołębi". Powieść nie zostawia jednak złudzeń: narodowość to nie hobby, lecz problem rangi zasadniczej, sprawa życia lub śmierci. Jorg, uznany za Niemca, trafia do Wehrmachtu, wraz z nim na kolejne fronty drugiej wojny, w tym na front wschodni, cudem ratuje się spod Stalingradu, aż w końcu dezerteruje i ukrywa się w ruinach Warszawy, by spróbować dotrwać do końca wojny - bez powodzenia.

W podobny sposób ze swoimi narodami związani są bodaj wszyscy bohaterowie Twardochowego cyklu. Żydzi - jak Szapiro - zajadają się niekoszernymi serdelkami. Polacy albo - jak Kum Kaplica, patron Szapiry, kombatant I Brygady, gangster i lewicowy działacz zarazem, wzorowany na autentycznej postaci Łukasza Siemiątkowskiego - pogardzają polskością w tradycyjnym wydaniu, albo - jak redaktor Bobiński, usiłujący uwieść Szapirę gej-nacjonalista - są jej komicznym (można rzec: queerowym) wyjaskrawieniem. Nikt tu nie może czuć się Polakiem, Niemcem czy Żydem w pełni, w stu procentach. Każdy jest mieszanką, przypadkową kompilacją różnych, niekiedy odległych elementów. W tym sensie Twardoch przekonuje, że naród to z definicji twór o niestałych granicach, plastyczna masa podatna na interakcje. Ale też twór opresyjny i śmiertelnie niebezpieczny. Szapiro doskonale zdaje sobie sprawę, że dla świata zewnętrznego istnieje tylko jako Żyd, że tak został zaklasyfikowany i przed taką swoją tożsamością nie ucieknie. Podobnie Kaplica jest Polakiem, a Konopka - Niemcem. Nic się nie da z tym zrobić, bo w rzeczywistości opisanej przez Twardocha każdy z nas musi mieć jakąś narodowość. A gdy wybuchnie wojna, iść na nią zgodnie z narodowym przydziałem.

Blisko domu

Warlikowski w "Wyjeżdżamy" nie jest tak stanowczy, ale wprowadza motyw o zbliżonej wymowie. W konstruowanym przez niego zamkniętym i homogenicznym świecie pojawia się nagle gość z zewnątrz: amerykańska turystka Angela (Magdalena Cielecka). Przyjeżdża w ślad za swoim narzeczonym, poznanym w Stanach Amacją (Bartosz Gelner), z nadzieją na ślub. Ze ślubu jednak nici, Amacja już nie żyje, zmarł nagle z powodu guza mózgu. Angela niby jest intruzem - wystylizowana na Marilyn Monroe różni się od otoczenia, wszystko filmuje swoim smartfonem, a w efekcie staje się kimś w rodzaju reportera zanurzającego się w rzeczywistość obcą, a niekiedy wrogą. Ale to tylko gra. Kim naprawdę jest Angela, dowiadujemy się w jednej ze scen finałowych, w której zostaje nazwana Judytą - w domyśle: aniołem śmierci, mścicielką, która przyjechała do kraju przodków, by wyrównać dawne krzywdy. Mówiąc wprost: Angela to Żydówka wracająca do Polski z intencją zemsty. Czyli Żydówka jeszcze mocniej, w bardziej skomplikowany sposób, powiązana ze swoim żydostwem niż ktokolwiek inny spośród bohaterów.

W "Wyjeżdżamy" kwestia identyfikacji narodowej na pewno nie jest centralna. Jednak za sprawą Angeli pojawia się na horyzoncie i zaczyna organizować sens przedstawienia. Wychodzi na to, że Warlikowski jest bliski Pawlikowskiemu i Twardochowi w jednym zasadniczym rozpoznaniu: że z kraju pochodzenia nie ma ucieczki. Że nawet w ciele amerykańskiej seksbomby trudno oswobodzić się z uwikłania w traumy swoich matek i ojców.

Przed samym sobą nie zdołasz umknąć - zdają się mówić wszyscy trzej artyści. Ma to jeszcze jeden wymiar. "Wyjeżdżamy" jest dla Warlikowskiego tym samym, czym "Zimna wojna" dla Pawlikowskiego, a "Królestwo" dla Twardocha - powrotem do najlepszych, najmocniej w przeszłości sprawdzonych motywów własnej twórczości. "Królestwo" w oczywisty sposób kontynuuje "Króla", "Zimna wojna" powstała w dialogu z "Idą", w "Wyjeżdżamy" znajdziemy mnóstwo odniesień do słynnego "Kruma". Trudno się temu dziwić, we wszystkich trzech przypadkach można by to nazwać świadomą rafinacją własnego stylu. Ale pewnie warto w takim wyborze twórczej strategii dostrzec też wpisany w nią nieodzownie komponent konserwatywny: decyzję, by porzucić wyprawy w nieznane, trzymać się blisko domu, eksplorować tereny już rozpoznane, uznane za własne i bezpieczne.

Deficyt przynależności

"Królestwo", "Zimna wojna" i "Wyjeżdżamy" to dzieła konserwatywne - zarówno na poziomie stylu, jak i na poziomie przekazu. Oczywiście pojawia się w nich myśl, że nasza tożsamość jest niczym dzieło otwarte, podatne na nowe rewizje i interpretacje. Mimo to Pawlikowski, Twardoch i Warlikowski pozostawiają nas z bardzo silnym - ściśle konserwatywnym - przeświadczeniem, że od pewnych zobowiązań nigdy nie będziemy w stanie się uwolnić, że miejsce urodzenia (nas samych lub naszych przodków) determinuje nasze losy mocno i długotrwale. Polska jest w tym względzie przypadkiem szczególnie wyrazistym. Mamy u wszystkich trzech artystów jasną podpowiedź, że ten, kto Polski doświadczył, nigdy tego nie zapomni. Można podejrzewać, że Pawlikowski i Warlikowski, sugerując coś podobnego, w gruncie rzeczy opowiadają o sobie: obaj spędzili wiele lat na Zachodzie, obaj tam pracowali, mogli zostać, ale wrócili do kraju i tu odnieśli swe największe sukcesy. Dziś łączy ich z Polską (dotyczy to chyba również Twardocha) trudna relacja: zniechęcenie pomieszane z dużą dawką lojalności.

Czy da się na to spojrzeć jak na symptom szerszego zjawiska? Pokusa jest spora, podobny kłopot z ojczyzną ma dziś najwyraźniej wielu Polaków, zwłaszcza ci, którzy przeszli przez doświadczenie choćby chwilowej emigracji. Oni już wiedzą, że ich tożsamość narodowa jest sprawą przypadku, czymś zupełnie przygodnym - na polu truskawek w Norwegii, zmywaku w Paryżu lub bankowej posadzie w londyńskim City nie znaczy wiele. W takich miejscach ktoś jest Włochem, ktoś Ukraińcem, a ktoś inny Polakiem, ale to okoliczność o ograniczonych konsekwencjach. Globalizacyjny mechanizm wymusza na nas, byśmy myśleli o sobie w kategoriach nieco bardziej uniwersalnych niż narodowe. Zarazem w zglobalizowanym świecie narody bynajmniej nie umierają, nawet wręcz przeciwnie - mają się coraz lepiej. Bez wątpienia to świadectwo rosnącego deficytu poczucia przynależności, z jakim konfrontuje nas współczesność. Pawlikowski, Twardoch i Warlikowski coś z tego wychwytują, czynią z problemu jeden ze swoich tematów.

Tyle że w finalnym rozrachunku budzą wątpliwość: czy rzeczywiście polska kultura musi pielęgnować przekonanie, że polskość jest nieprzekraczalnym horyzontem naszego myślenia i działania? Może ciekawsze byłyby narracje o Polakach, którzy ostatecznie i skutecznie Polskę porzucili, pokonali jej symboliczne i faktyczne granice? To mogłoby mieć moc autentycznej prowokacji: stwierdzenie, że Polska nie jest fatum, ale raczej jedną z sytuacji, która może się nam w życiu przydarzyć. Przed chwilą otrzymaliśmy tłumaczenie świetnej biografii Josepha Conrada autorstwa Amerykanki Mayi Jasanoff. Może po przeczytaniu Twardocha i obejrzeniu Pawlikowskiego oraz Warlikowskiego warto przypomnieć sobie historię tego spadkobiercy polskiej tradycji romantycznej, który w pewnym momencie zobowiązania patriotyczne zwyczajnie odrzucił, wyruszył na morze, a następnie opisał początki globalnej modernizacji.



Tomasz Plata
Polityka
31 grudnia 2018