Pomarańczowa dialektyka

A teraz krótki test psychologiczny. Proszę rozluźnić się, usiąść wygodnie i nie podpierając, jak to przy komputerze, głowy ręką, śmiało i szybko wydać kilka luźnych asocjacji związanych z kolorem pomarańczowym. Proszę się nie bać - każda odpowiedź jest dobra, czy raczej tak - nie ma odpowiedzi złych czy nieprawidłowych. Co z tego wyszło? Mandarynki, egzotyczne ptaki, zachód słońca, lakier do paznokci A czy wkradło się komuś takie słówko jak "alternatywa", być może nawet groźne "rewolucja"? Jeżeli tak, a tym bardziej w przeciwnym przypadku, zapraszam serdecznie na spektakl "Pomarańczyk" Wrocławskiego Teatru Współczesnego.

Tytuł spektaklu, ten uroczy neologizm z lekkim owocowym aromatem, z jednej strony nawiązuje do Pomarańczowej Alternatywy, ruchu happeningowego z lat 80. ubiegłego już stulecia, z drugiej zaś odwołuje się do postaci Stańczyka, nadwornego błazna i wielkiego patrioty, który najczęściej kojarzy nam się ze słynnym obrazem Jana Matejki. I chociaż pełna nazwa tego dzieła brzmi "Stańczyk w czasie balu na dworze królowej Bony wobec straconego Smoleńska", nie trzeba tu mnożyć teorii spiskowych i zagłębiać się w lasy nadinterpretacji.

Zanim wszystko się zacznie, obejrzymy krótki filmik animacyjny, który nie bez ironii i nie bez pomocy krasnoludków, wzbogaci nas w podstawową wiedzą o Pomarańczowej Alternatywie oraz jej liderze, Waldemarze Frydrychu. Następnie wejdziemy na salę, przy czym wejdziemy, że tak powiem, drzwiami alternatywnymi, co całkiem odpowiada całemu przedsięwzięciu. Mała Scena, którą w Teatrze Współczesnym szczególnie lubię, jest w "Pomarańczyku" nie do poznania. Stała się, jak by śmiesznie to nie zabrzmiało, jeszcze mniejsza, jeszcze bardziej kameralna. Widzowie bali się zajmować miejsca w pierwszym rzędzie, zbyt cienka była ta niewidoczna linia, która oddzielała ich od sceny. Można powiedzieć, że tej ostatniej jako takiej w ogóle nie było - tylko lśniący czernią stół i aktorzy, dosłownie na wyciągnięcie ręki. Byłem tym wszystkim przyjemnie zdezorientowany, istnieje i taki koktajl uczuciowy.

Jak się okazało, czarna ściana za plecami aktorów z łatwością się przesuwa do tyłu i z powrotem. Scena oddycha swoją olbrzymią piersią, tworząc nową przestrzeń i regulując napięcie. Artyści, jak małe dzieci, nurkują pod stolik, żeby znaleźć się w prawdziwej Krainie Czarów, czyli w Polsce za czasów PRL-u. Tu zamiast Białego Królika spotka nas Pomarańczowy Krasnoludek, który jak tłumaczy główny bohater w krótkim wykładziku z podstaw heglizmu, stanowi naturalną syntezę wolnej wypowiedzi i represywnej cenzury. Trudno się więc dziwić, że na herbatkę należy stawić się przed Wojskową Komendą Uzupełnień i jeszcze udowodnić własne niezrównoważenie umysłowe, żeby przypadkiem nie trafić do talii Królowej Kier.

Jednak dla mnie "Pomarańczyk" to przede wszystkim świetna gra Marka Kocota i Aleksandry Dytko. Ten zajmujący przypadek, kiedy nie możesz zwątpić, że praca aktorska jest również ciężką pracą fizyczną. Będąc zarazem autorem sztuki, którą napisał specjalnie dla Współczesnego w ramach cyklu prosta_historia, Marek Kocot, jak sam wyznaje, próbuje w tym spektaklu rozliczyć się z własną młodością[1]. Robi to z wielką wnikliwością i prawdziwym zapałem, powoli przenosząc akcent ze spraw społeczno-politycznych na piekło wewnętrznej walki i zagubienia, żeby na koniec wystrzelić całkiem paranoidalną końcówką, usprawiedliwiając groteskowe nutki w scenografii i kostiumach. "Nie mogę się wytłumaczyć - odrzekła Alicja - ponieważ, jak pan widzi, nie jestem sobą"[2]. Ale jeżeli nie sobą - to kim? Czy istnieje tu jakaś alternatywa? I co najważniejsze - jaki jest jej kolor?

[1] Z materiałów promocyjnych.

[2] Lewis Carrol, "Alicja w Krainie Czarów", tłum. Antoni Marianowicz



Henryk Mazurkiewicz
Teatr dla Was
21 lutego 2014
Spektakle
Pomarańczyk