Popisy i zabawy

W styczniu w szkole teatralnej można było obejrzeć cztery przedstawienia dyplomowe. Dwa razy Witkacy, raz Pirandello oraz spektakl muzyczny. Wydarzenia nie było; najciekawszym (choć nie bez zastrzeżeń) przedstawieniem okazały się "Nadobnisie i koczkodany"

Rolą szkolnych dyplomów jest pokazanie umiejętności i osobowości absolwentów. Dobrze byłoby, gdyby studenci pracowali z wybitnymi reżyserami, bo tylko w pracy bez szkolnej taryfy ulgowej mogą powstać prawdziwe role. I spektakle, które zainteresują zwykłych widzów, nie tylko kolegów, rodziny i znajomych.

W krakowskiej szkole zdarzały się takie spektakle; reżyserowali tu Lupa, Jarocki, Miśkiewicz. W tym roku nie było najlepiej. Mieczysław Grąbka przygotował spektakl z piątką studentów specjalizacji wokalno-estradowej. Dwadzieścia parę piosenek i numerów z amerykańskich musicali, zatytułowanych "Amerykański sen". Piosenki i numery sklejone zostały w całość projekcjami pokazującymi Amerykę - jej historię, kulturę, kino, ducha i tak dalej. Studentki - dzięki sztuce montażu - wcieliły się w Ingrid Bergman (w "Casablance) czy Marilyn Monroe (śpiewającej dla Kennedy\'ego). Mimo tych zabiegów "Amerykański sen" jest jednak nie tyle spektaklem, ile pokazem zdobytych podczas studiów umiejętności. Studenci pokazali, że potrafią tańczyć, śpiewać, stepować, wykonać numery liryczne, dynamiczne, komiczne, refleksyjne. Z całego pokazu zapamiętałam Karolinę Łękawę, z energią wcielającą się w cyniczną broadwayowską producentkę ("It\'s a Business" Kandera i Ebba).

"Giganci z gór" Pirandella (pod opieką pedagogiczną Jerzego Stuhra) trwają półtorej godziny. Spektakl monotonnie streszcza fabułę i prezentuje styl dramatu. Tu będzie poetycko, ówdzie ironicznie, gdzie indziej - onirycznie bądź symbolicznie. A sceniczną zasadą jest dziwność, wytwarzana z pewnym wysiłkiem, bo bez kierunku. Aktorzy starają się co prawda nadać postaciom jakieś kierunki, jakoś je zakorzenić, ale niewiele z tych usiłowań wynika. Ani dla Pirandella, którego dramat zamienia się na scenie w nieskładną i pretensjonalną ramotę, ani dla przedstawienia, grzęznącego w ciężkiej dziwności. Ani dla aktorów, którzy tylko chwilami mogli pokazać, że stać ich byłoby na podjęcie większego wyzwania niż granie w tym nieudanym przedsięwzięciu.

Ci sami aktorzy zagrali w "Nadobnisiach i koczkodanach" Witkacego, przygotowanych przez Adama Nawojczyka. I tu mogli się pokazać - nie tyle może umiejętności, ile gotowość do pójścia w sceniczne szaleństwo czy poczucie humoru. Spektakl kołysze się między zabawą na motywach Witkacego a chęcią stworzenia solidnego przedstawienia. Ta pierwsza warstwa jest ciekawsza, bo jak na poważny spektakl za mało tu myśli, a za dużo chaosu. Z chaosu może wyniknąć coś ciekawego, ale to przedstawienie wydaje się zatrzymane w pół drogi.

Witkacy w "Nadobnisiach" opowiada o młodych ludziach poszukujących niezwykłych doznań, mających im otworzyć drogę do poznania Tajemnicy Istnienia. Być może to poznanie jest niemożliwe - poczucie wyczerpania towarzyszy tutaj próbom zaaranżowania sytuacji dla przeżyć metafizycznych. Oraz drapieżnemu erotyzmowi, narzędziu podporządkowania i dominacji. Te gry o dominację najbardziej interesowały reżysera - i gdyby poprowadził je głębiej, odwołując się nie do wytartych klisz, ale do współczesnych doświadczeń, spektakl byłby znacznie ciekawszy. Gdyby Zofia (Aleksandra Cizancourt i Paulina Puślednik), nie była tak stereotypową "kobietą demoniczną", z całym repertuarem póz i gestów uwodzicielki, tylko silną i groźną osobą, jej rozgrywki z Tarkwiniuszem (Rafał Szumera) i Pandeuszem (Miron Jagniewski i Andrzej Plata) nabrałyby ciężaru i znaczenia. Mimo tego niedomyślenia i chaosu coś w tym spektaklu jest ujmującego - atmosfera wspólnej niefrasobliwej zabawy i energia aktorów.

Drugą sztukę Witkacego, "Sonatę Belzebuba", wyreżyserował Andrzej Dziuk. Spektakl to koprodukcja z zakopiańskim teatrem, grany jest również na tamtej scenie. Maszynka inscenizacji kręci się sprawnie, ale w gruncie rzeczy trudno zrozumieć nie tylko powód, dla którego Andrzej Dziuk powrócił po latach do tego tekstu, ale też to, co chciał Witkacym powiedzieć. Na scenie jest znów dziwnie, tyle że nie poetycko jak w "Gigantach z gór", a formalnie i nieco ekspresjonistycznie. Zrozumienie tego, o czym traktuje spektakl, jest utrudnione również tym, że całe połacie tekstu są praktycznie niesłyszalne, zagłuszane przez muzykę. A gdy są słyszalne, topią się w drewnianej, "zdystansowanej" recytacji. Przyjęta przez reżysera forma przydusiła aktorów do tego stopnia, że żaden z nich nie stworzył postaci choć odrobinę wyrazistej, choć i ruchu, i śpiewu, i słów jest tu pod dostatkiem.



Joanna Targoń
Gazeta Wyborcza Kraków
25 stycznia 2010