Popowa opowieść o Zagładzie

Quasi-tarantinowska mieszanka konwencji i stylów, a do tego: żydowscy zombie z getta, współcześni kibole-neofaszyści i bardzo poważne pytania: jak pamiętać o Holocauście i nie dać się brunatnej sile - tak można by w skrócie opisać spektakl "Noc żywych Żydów" w reżyserii Marka Kality, który swoją premierę miał w Teatrze Dramatycznym w Warszawie.

Powieść Igora Ostachowicza "Noc żywych Żydów" powstała z refleksji o powszechnej niepamięci, zbiorowej amnezji, która pozwoliła zbyt łatwo przejść do porządku dziennego nad zniknięciem 300-tysięcznej społeczności żydowskiej z tkanki miejskiej Warszawy. Nieliczni dociekliwi szukają jej na starych zdjęciach przedwojennego miasta, inni może nawet wiedzą, kim był Anielewicz, przy ulicy którego mieszkają.

Na gruzach umarłego miasta (uprzątniętych bez większego nabożeństwa) wybudowano osiedla mieszkaniowe; w miejscu dawnej lokomotywowni, skąd odchodziły transporty do Treblinki, postawiono świątynię konsumpcji - CH Arkadia. A co by było, gdyby nagle do Warszawy wrócili Żydzi? Umielibyśmy to zaakceptować, nawet jeśli dziś ze wzruszeniem mówimy o ofiarach Zagłady? Jak byśmy się zachowali?

Mieszkanie przy ulicy Anielewicza na warszawskim Muranowie. Tu, wraz z Chudą (Agnieszka Roszkowska), żyje Bezimienny (Marek Kalita), glazurnik z wyższym wykształceniem. Zaradny, by nie powiedzieć kombinator, trochę cwaniak, luzak, trochę intelektualista, który nie pogardzi dobrą książką czy muzyką. Niby tolerancyjny, ale z dowcipów o "żydkach i pedałach" się pośmieje. I to jego właśnie, everymana, odwiedzają żydowscy zombi, do tej pory zamieszkujący piwnice, zmuszając do zaangażowania i dokonania wyboru. Marek Kalita nie nadał swojemu bohaterowi zbyt wyrazistego rysu. Przeznaczył mu raczej rolę przewodnika mimo woli po współczesnej Warszawie i łącznika poszczególnych scen.

Używając quasi-tarantinowskiej metody miksowania konwencji, gatunków, cytatów (horror miesza się z musicalem, groteska z publicystyką, sen z jawą) i na wszelkie możliwe sposoby wykorzystując język popkultury, Kalita opowiada o Zagładzie. Balansuje na granicy dobrego smaku, ale udaje mu się wyjść z tej ryzykownej próby obronną ręką (choć chwilami niuans i ironia, zamiast dosadnego dowcipu byłyby pożądane, podobnie jak nożyczki w drugiej części, złożonej z kolażu scen dla widza, nieznającego powieści, nieczytelnych).

Dobrze radzą sobie w tym, bardzo bogatym od strony wizualnej, spektaklu aktorzy, zwłaszcza zbierający zasłużone brawa: Krzysztof Ogłoza (jako Hitler; świetna charakteryzacja i celnie uchwycone ruchy i gesty postaci) oraz Mariusz Drężek (doskonały jako Fritzl, członek NSDAP; po słabszych ostatnio rolach w Dramatycznym, tu zaprezentował się znakomicie).

Spektakl Kality jest ważnym głosem w dyskusji o odradzającym się neofaszyzmie i nacjonalizmie. Oby tylko zawężenie problemu wyłącznie do "dresów", którzy na Facebooku demaskują Żydów i do skrajnie prawicowych partii, nie rozgrzeszyło nas z obowiązku dokonywania wyboru.



Lidia Raś
Polska The Times online
15 kwietnia 2014