Poprzez góry

Gdy Oscar Hammerstein II napisał tekst „Climb Ev’ry Mountain” („Idź poprzez góry”), śpiewany w „Dźwiękach muzyki” przez Matkę Przełożoną, podsumował właściwie całą historię tego musicalu. Jego droga na broadwayowską scenę i hollywoodzki ekran prowadziła czasem gładko, częściej jednak piętrzyły się na niej sporej wysokości góry, których pokonanie wymagało od wierzących w niego twórców ogromnej determinacji. Liczni musicalowi specjaliści sceptycznie spoglądali na opowieść o austriackiej zakonnicy, arystokracie i gromadce rozśpiewanych dzieci, a krytycy teatralni i filmowi twierdzili najczęściej, że jest zbyt słodka, by zagościć na stałe na Broadwayu czy w Hollywood. Góra momentami faktycznie wydawała się zbyt wysoka, na szczęście okazało się, że tak stroma ścieżka może prowadzić wyłącznie na szczyt.

Wszystko zaczęło się od Mary Martin, musicalowej gwiazdy pierwszego formatu lat 40. i 50. ubiegłego stulecia. To ona jako pierwsza wykonała słynny numer „My Heart Belongs to Daddy" („Moje serce należy do tatusia"), pochodzący z zapomnianego dziś musicalu Cole'a Portera „Leave It to Me" („Zostaw to mnie") z 1938 roku, rozsławiony dwadzieścia lat później przez Marylin Monroe. W 1949 roku Mary Martin zagrała rolę Ensign Nellie Forbush, pielęgniarki z amerykańskiego Południa, w wielkim przeboju Richarda Rodgersa i Oscara Hammersteina II „South Pacific" („Południowy Pacyfik"). Na scenie przebojowo zmywała sobie mężczyznę z włosów w słynnej piosence „I'm Gonna Wash That Man Right Outa My Hair", a kiedy po dwóch latach skończyła występy w tym musicalu, mogła się już równać z najlepszymi. Następnie pojawiła się jako tytułowy Piotruś Pan, najpierw w musicalu scenicznym (1954), a następnie w jego telewizyjnej wersji. Były to czasy, kiedy mały ekran dopiero zdobywał sobie popularność w Ameryce, a Martin jako jedna z pierwszych gwiazd umiejętnie wykorzystała nowe medium, choć, jak twierdziła, właściwie za nim nie przepadała. Tak czy inaczej, w 1957 roku znajomy reżyser pokazał jej niemiecki film o baronowej Marii von Trapp, założycielce rodzinnego zespołu Trapp Family Singers. Obojgu bardzo spodobała się historia niedoszłej zakonnicy, która razem z świeżo poślubionym mężem i gromadką dzieci ucieka z opanowanej przez nazistów Austrii do dalekiej Ameryki.

W Niemczech film był tak popularny, że nakręcono nawet jego sequel, zatytułowany „Die Trapp Familie in Ameryka". W dodatku idealnie nadawał się na musical, więc Mary Martin wraz ze swoim mężem, producentem Richardem Hallidayem postanowili zdobyć do niego prawa.

Nie było to jednak takie proste, ponieważ Maria von Trapp przebywała właśnie jako misjonarka aż w dalekiej Nowej Gwinei. Trudno się dziwić, że skupiona na swojej działalności nie zwracała uwagi na kolejne listy od obcych Amerykanów, którzy chcieli zamienić historię jej rodziny w musical. Kiedy jednak Maria wróciła do Stanów Zjednoczonych, już w porcie w San Francisco czekał na nią Halliday. Natychmiast zawiózł ją do teatru, w którym Martin właśnie występowała w tytułowej roli w „Annie Get Your Gun" („Annie, zabieraj spluwę!"). Obie panie poznały się w kulisach, polubiły i tak rozpoczęła się prawdziwa historia „Dźwięków muzyki".

Okazało się jednak, że prawa do filmu należą do jego niemieckich producentów, którzy zgodzili się sprzedać je Martin i Hallidayowi za obłędną wówczas, a i dziś imponującą sumę 200 tysięcy dolarów. Mary była jednak do tego stopnia przekonana, iż historia von Trappów to doskonały materiał, że poprosiła studio filmowe NBC, którego była gwiazdą, by wypłaciło jej sowitą zaliczkę na poczet honorariów, jakie miała otrzymać za występy w jego kolejnych produkcjach. Zaryzykowała więc całkiem sporo, by zagrać na scenie Marię – właściwie postawiła na jedną kartę całą swoją przyszłość. Opłaciło jej się to sowicie, niemniej zanim „Dźwięki muzyki" odniosły oszałamiający sukces, mogło się to wydawać szaleństwem.

Producentem broadwayowskiego przedstawienia został Leland Hayward, dobry znajomy Martin, z którym współpracowała już przy „Południowym Pacyfiku" i „Piotrusiu Panie". Był to wówczas jeden z najlepszych fachmanów w swojej dziedzinie; dość przypomnieć, że w tym czasie produkował właśnie „Gypsy". Wspólnie zaproponowali napisanie libretta powstającego musicalu spółce autorskiej Howarda Lindseya i Russela Crouse'a, kolejnym zawodowcom zaliczającym się do absolutnej broadwayowskiej czołówki. Początkowo mieli zamiar wykorzystać oryginalne piosenki von Trappów, wkrótce doszli jednak do wniosku, że brakuje im tego broadwayowskiego „czegoś", bez czego trudno byłoby przyciągnąć do teatru rzesze nowojorskich bywalców musicali. Zaproponowali więc napisanie jednego czy dwóch numerów Richardowi Rodgersowi i Oscarowi Hammersteinowi II.

Jeżeli Hayward, Martin czy libreciści należeli do ówczesnej broadwayowskiej czołówki, to Rodgers i Hammerstein byli prawdziwymi królami musicalu. Przed wojną obaj odnosili wielkie sukcesy jeszcze osobno, Rodgers pracując z Lorenzem Hartem, Hammerstein z Jeromem Kernem. W 1943 roku na Broadwayu odbyła się premiera ich pierwszego wspólnego dzieła – „Oklahomy!". Musical ten zmienił całą historię gatunku, i to do tego stopnia, że niektórzy historycy to od niej zaczynają jego właściwe dzieje. Swobodny zlepek muzycznych numerów, luźno dopasowanych do opowiadanej historii, Rodgers i Hammerstein zastąpili spójną, muzyczno-słowno-taneczną konstrukcją, w której każdy element miał znaczenie i składał się na wielowarstwowy teatralny efekt. Fabuła przestała być pretekstem do muzycznych numerów, a piosenki miały odtąd być z nią ściśle związane, charakteryzując jednocześnie postaci. „Oklahoma!" była pierwszym broadwayowskim prawdziwym „long running show": zagrano ją 2212 razy, ustanawiając na długie lata rekord pod tym względem.

Był to jednak dopiero początek. Rodgers i Hammerstein pracowali odtąd wspólnie, a kolejne musicale wychodzące spod ich rąk niemalże powtarzały sukces pierwszego: „Carousel" („Karuzela", 1945 r., 890 powtórek), wspomniany „Południowy Pacyfik" (1949 – 1925 spektakli) czy The „King and I" („Król i ja", 1951 – 1246 przedstawień), by wymienić tylko najważniejsze. Nie chodziło przy tym tylko o to, że odnieśli sukces frekwencyjny, a raczej, że ich formuła zmonopolizowała na niemalże dziesięciolecie Broadway. Musicale w starym stylu straciły nagle na popularności, naśladowcy i kontynuatorzy dopiero zaczynali się pojawiać, co razem oznaczało, że Broadway przełomu lat 40. i 50. praktycznie należał do Rodgersa i Hammersteina. Podobno wystarczyło, że na afiszu spektaklu pojawiły się ich nazwiska, by zagwarantować powodzenie tytułowi, właściwie niezależnie od samego tytułu.

Obaj mistrzowie chętnie zgodzili się współpracować ze starymi znajomymi – Martin i Haywardem. Już w trakcie pisania dodatkowych piosenek doszli jednak do wniosku, że nie chcą konkurować z ludowymi pieśniami czy utworami Mozarta i Brahmsa, znajdującymi się w repertuarze von Trappów. Woleliby napisać wszystkie piosenki od nowa. Zważywszy na renomę Rodgersa i Hammersteina, nie dziwi, że Hayward zgodził się natychmiast.

Premiera „Dźwięków muzyki" odbyła się 16 listopada 1959 roku w Lunt-Fontanne Theatre. Producenci i realizatorzy bardzo niepewnie przyglądali się reakcjom widzów. Do broadwayowskiej tradycji należą pokazy przedpremierowe nowych musicali, które organizuje się poza Nowym Jorkiem. „Dźwięki muzyki" zaprezentowano najpierw w New Haven, a następnie w Bostonie. W pierwszym wypadku publiczność reagowała entuzjastycznie, a i recenzenci nie poskąpili spektaklowi komplementów. W drugim jednak, z przyjaznym przyjęciem u widzów krytycy zupełnie się nie zgodzili. Szanowany recenzent „Boston Herald" zmiażdżył „Dźwięki muzyki", punktując przede wszystkim jego libretto, które według niego przypominało głupią, sztywną operetkę. Artyści mieli więc czego się bać w Nowym Jorku. Jak się okazało, nie bez powodu. Wprawdzie publiczność po opadnięciu kurtyny znowu zareagowała owacją na stojąco, ale kiedy zespół zgromadził się na popremierowym bankiecie w słynnej teatralnej restauracji „U Sardiego", jego członków czekało spore rozczarowanie. Dwóch najważniejszych nowojorskich krytyków, Walter Kerr z „Herald Tribune" i Brooks Atkinson, legendarny recenzent „New York Timesa", całkowicie podzielili zdanie swojego bostońskiego kolegi. Kerr jako pierwszy rzucił hasło „słodyczy", która według niego wylewała się ze sceny. „Smak wanilii przytłumia głębię czekolady" – kpił bynajmniej nie gorzko. Natomiast Atkinson miał pretensje do Rodgersa i Hammersteina, że swoim najnowszym przedstawieniem zanegowali rewolucję w musicalu, którą sami przeprowadzili w latach 40. „To duże rozczarowane obserwować, jak amerykański musical sceniczny ustępuje przed kliszami operetki" – narzekał.

Tego typu oceny były bolesne zwłaszcza dla Hammersteina, który w czasie prób do spektaklu dowiedział się, że choruje na raka i że zostało mu zaledwie parę miesięcy życia. Wiedział, że „Dźwięki muzyki" to jego ostatni musical. Dodać należy, że w połowie XX wieku opinia krytyków zazwyczaj rozstrzygała na Broadwayu o życiu bądź śmierci przedstawienia. Gdyby zasada ta obowiązywała i teraz, cały wysiłek Martin i wszystkich innych poszedłby na marne. Twórcy musicalu przygotowani byli na klęskę, dzień po premierze ze zdumieniem stwierdzili jednak, że ich teatr znowu jest wypełniony do ostatniego miejsca i publiczność znowu reaguje entuzjastycznie! Przed kasą ustawiły się długie kolejki widzów, a bilety wkrótce okazały się jednym
z najbardziej deficytowych towarów w całym Nowym Jorku! I tak miało być przez najbliższe cztery lata, do 15 czerwca 1963 roku, kiedy „Dźwięki muzyki" zeszły z afisza z imponującym wynikiem 1443 przedstawień. „Był to przykład tryumfu widzów odniesionego nad krytykami" – skomentowała wiele lat później nie tylko własny sukces Martin. Sukces, który miał się odtąd powtarzać w największych musicalowych ośrodkach świata –w Anglii, Australii i w innych.

Co tak spodobało się nie tylko broadwayowskiej publiczności? Rzecz jasna, twórcy musicalu mieli w ręku kilka atutów, których nie omieszkali wykorzystać. Któż na widowni mógłby się oprzeć siedmiorgu śpiewającym dzieciom, ustawionym od najwyższego do najwyższego niczym piszczałki w organach, na których główkach urocza niedoszła zakonnica wygrywa swoje „Do-Re-Mi"? Czy ktokolwiek mógł śledzić, jak miłość Marii do dzieci przechodzi na ich ojca, nie plamiąc obficie łzami podłogi widowni? Czy czyste uczucie ukazane na tle rodzącego się, groźnego faszyzmu mogło nie zdobyć serc widzów, bez względu na to, jak bardzo utyskiwaliby na to zgryźliwi krytycy? W opowieści o von Trappach kryło się jednak znacznie więcej. W 1959 roku Ameryka nie zdołała jeszcze do końca pokonać traumy drugiej wojny światowej. Nie rozstrzygnęła też ciągle kwestii swojej tożsamości: tego, że z jednej strony jest zakorzeniona w Europie, a z drugiej tak bardzo się od niej różni. Austria w „Dźwiękach muzyki" symbolizowała tę właśnie Europę, która tak bardzo fascynowała Amerykanów. Maria była jej czystym, ludowym pierwiastkiem; Georg von Trapp – tym, co wyrafinowane, osadzone w wielowiekowej tradycji i kulturze, arystokratyczne. W ich związku łączyło się zatem to, co Amerykanów najbardziej w Europie pociągało. Jednocześnie sama możliwość pogodzenia tych elementów była ukłonem w stronę Ameryki – jej demokratycznego ducha, jej braku przywiązania do społecznych podziałów, jej zapatrzeniem w przyszłość, a nie w przeszłość. Max i Elsa symbolizowali z kolei wszystko to, co w dwudziestowiecznej Europie dekadenckie i groźne; nic dziwnego, że ustępują oni pod groźbą faszyzmu. To zaś, że cała rodzina von Trappów ucieka ostatecznie właśnie do Ameryki, stanowiło dla broadwayowskich widzów wystarczająco atrakcyjną puentę, by nagrodzić spektakl gromkimi brawami.

„Dźwięki muzyki" są więc jednocześnie bardzo europejskie i amerykańskie: łączą w sobie te wartości obu kontynentów, które łatwo znajdują wyznawców po obu stronach Atlantyku. Nic dziwnego, że ogromną popularnością cieszył się również nakręcony na podstawie musicalu film z 1965 roku, wyreżyserowany przez Roberta Wise'a. Jego produkcja przypadła na okres poważnego kryzysu wytwórni 20th Century Fox, której niemal wszystkie pieniądze zniknęły w studni bez dna, jaką okazała się słynna „Kleopatra", z Elizabeth Taylor i Richardem Burtonem w rolach głównych. Studio stanęło na krawędzi bankructwa i pesymiści sądzili, że „Dźwięki muzyki" będą dla niego gwoździem do trumny. Okazali się fałszywymi prorokami. Świetny scenariusz Ernesta Lehmana oraz przede wszystkim trafione decyzje obsadowe zamieniły obiecujący materiał w prawdziwe złoto. Christopher Plummer dodał Georgowi von Trappowi sporo ciepła, a Julie Andrews, której niedawno nie pozwolono powtórzyć roli Elizy z „My Fair Lady" w filmowej wersji musicalu, uznając aktorkę za zbyt mało gwiazdorską, jako Maria udowodniła raz na zawsze, że miejsce na firmamencie Hollywood należy się jej bezspornie. Film zdobył pięć Oscarów, w tym w najważniejszej kategorii najlepszego filmu, a na konta Foxa spłynęło dzięki niemu w sumie prawie 300 milionów dolarów! Zdobył status najpopularniejszego musicalu filmowego swoich czasów i na stałe wszedł do kanonu gatunku.

Co ciekawe, choć filmowe „Dźwięki muzyki" gościły i goszczą na polskim ekranie bardzo często, a musicale o europejskiej tematyce były popularne w naszych teatrach już od lat 50. ubiegłego wieku, ostatnie wspólne dzieło Rodgersa i Hammersteina bardzo długo nie pojawiało się na nadwiślańskich scenach. Dopiero rok temu jego polska prapremiera odbyła się w Nowym Teatrze w Słupsku. Musicale spod szyldu R&H w ogóle goszczą u nas niezwykle rzadko, mimo że w Stanach Zjednoczonych czy Anglii ich wznowienia pojawiają się regularnie na afiszach i odnoszą niemałe sukcesy. Prawdopodobnie dzieje się tak, ponieważ gdy amerykański musical dokonywał pierwsze inwazji na polskie teatry muzyczne, nasi twórcy skupili się przede wszystkim na ówczesnych nowościach, którymi w latach 60. były „My Fair Lady" czy „Hello, Dolly!". To one kojarzą się więc dzisiaj u nas z musicalową klasyką. „Oklahoma!" Rodgersa i Hammersteina – pierwszy ich musical zrealizowany w Polsce – zawędrował do nas dopiero w 2001 roku. Co istotne, jego prapremierę wystawił Gliwicki Teatr Muzyczny – ten sam, na którego scenie zagości dzisiaj najnowsza wersja „Dźwięków muzyki". GTM od wielu lat stara się czerpać ze zbioru wielkich musicalowych przebojów, które nie trafiły dotąd do polskich teatrów. Gdy przesłuchuje się nagranie „The Sound of Music", prawdziwą skarbnicę muzycznych perełek, aż dziw bierze, że tak rzadko wraca się u nas do musicalowej klasyki. Trzymajmy kciuki, by najnowsza gliwicka premiera udowodniła, że warto.



Jacek Mikołajczyk
Materiał Teatru
14 marca 2014
Spektakle
Dźwięki muzyki