Porozmawiajmy o miłości

Cytując klasyka – jak zachwyca, kiedy nie zachwyca?
Idąc do Teatru Polonia w Warszawie miałam nadzieję, że spektakl reżyserowany przez Krystynę Jandę pt. „Matki i synowie" zachwyci, czy też jak zapowiadano w opisie – wzruszy. Nic takiego się jednak (niestety) nie stało, pomimo tego, iż pozostałe elementy opisu są zgodne z prawdą – bezsprzecznie jest to spektakl o tolerancji, temat jest ważny i aktualny. Czy bezkompromisowy? Być może, jeśli rozumieć to jako bezkompromisowy upór w swych skostniałych przekonaniach Matki.


Problem homoseksualizmu, czy raczej homofobii, uprzedzeń, niszczącej siły braku zrozumienia, bólu niewypowiedzianych słów, czy też stale szukanej miłości jest zdecydowanie tym, o czym warto mówić, także na deskach teatru. Pytanie jednak – jak mówić? W jaki sposób poruszać tak istotne tematy?

Reżyserka, a zarazem odtwórczyni głównej roli – Krystyna Janda, wybrała formę klasyczną, w rozumieniu nie klasycznej sztuki antycznej czy szekspirowskiej, trzymającej się wszystkich wprowadzonych przez te rodzaje dramatów zasad, lecz sięgając po niezwykle surowe, choć nie ascetyczne środki wyrazu. W spektaklu poznajemy prócz tytułowej Matki – Kristine, dwóch Synów (Paweł Ciołkosz i Antoni Pawlicki) (mężczyźni ci będący homoseksualnym małżeństwem z pewnością mają bowiem i swoje matki, wobec czego są synami), a także ich siedmioletnie dziecko (Adam Tomaszewski/Antoni Zakowicz). Jest jeszcze Wielki Nieobecny, czyli zmarły syn Kristine, a tym samym zmarły partner – kochanek Michaela – Andre. Zmarły, a jednak tak bardzo żywy nie tylko w sercu swej zgorzkniałej i nieakceptującej współczesnego świata matki, lecz także w małżeństwie swej dawnej miłości.

Cała sztuka rozgrywa się przy jednej scenografii przedstawiającej pokój apartamentu w centrum Nowego Yorku. Przestronny salon z jasnymi ścianami udekorowanymi dziecinnym bazgrołami (efekt bezstresowego wychowania i akceptowania nieprzyjmowania przez synka negacji?) oraz wałęsającymi się po kątach zabawkami. Po prawej stronie dwa krzesła, stolik, a nad nim pochylająca się jakby ze zmęczenia nowoczesna lampa. Nie tylko scenografia przez 100 minut spektaklu pozostaje niezmienna. Nie zmienia się również oświetlenie, brak muzyki, jakichkolwiek innych upiększaczy, czy raczej niszczycieli tego surowego klimatu. Jest tylko to, co w dramacie najważniejsze. Słowa i idące za nimi emocje odgrywane przez aktorów. Taka scenografia zdecydowanie jest jednym z największych wyzwań. Teraz wszystko zależy nie od efektów specjalnych, lecz cały ciężar utrzymania uwagi widzów spada na barki aktorów. W tym przypadku czwórki aktorów. To od nich zależy w jaki sposób użyją swego ciała, jak posłużą się mimiką twarzy, tembrem głosu, by poruszyć. By zaszokować, zmusić do myślenia, czy też po prostu wzruszyć.

Od pierwszych słów, jakie padają w przedstawieniu, poznajemy Matkę Andre. Początkowo nie wiemy, jaka jest. Nie wiemy, czy zaraz ją pokochamy, czy znienawidzimy. Chociaż jest ona zgorzkniała i nienawidzi ludzi, a słowo „nienawidzę" wręcz ubóstwia, coś powoduje, że my jednak nie odwzajemniamy uczuć, którymi ona obdarza ludzkość i cały świat. „Wszyscy to kretyni, idioci! Debile!"mówi pełna emocji, ale i rezygnacji. Po tych słowach na sali słychać śmiech, a ja zastanawiam się, które z tych słów było śmieszne, bo jest to raczej tragiczne. Kristine nie akceptuje rzeczywistości, bo nie chce jej takiej, jaką jest. Jako przykład kretynizmu ludzi podaje próbę samobójczą kobiety przez wypicie wybielacza, a ja zastanawiam się, czy gdyby mówiono o próbie samobójczej przez wypicie arszeniku, także byśmy się śmiali. Skutek bowiem mógłby być zupełnie ten sam. Porusza ona jednak kwestie, które są znacznie istotniejsze od nieudanych samobójstw i tego, co świadczy o głupocie ludzi, a co o ich słabości, czy chorobie. Kristine nie może (a może raczej nie chce) zrozumieć między innymi tego, jak homoseksualne małżeństwo może wychowywać tak inteligentnego i wspaniałego chłopca, ani tego, dlaczego były partner jej syna ułożył swe życie na nowo i jest szczęśliwy bez niego. Pomimo wszystko postać ta wzbudza raczej pozytywne emocje. Może dlatego, iż kobieta ta wcale nie jest zła, zgryźliwa, czy nienawistna. Wręcz przeciwnie. Osamotniona, nieustannie szukająca miłości syna, bezradna i bezsilna. Tkwiąca w swym krzywdzącym dla niego przekonaniu, że homoseksualizm jest chorobą, którą ktoś zaraził jej biedne dziecko, szukająca zemsty za zarażenie go wirusem HIV, starając się odnaleźć chociaż cień ukojenia.

Czy znajduje to w mieszkaniu Michaela? Oto właśnie chyba główne pytanie. Do czego dochodzimy? Czy Kristine odnajduje spokój? Czy odnajduje odpowiedź na nurtujące ją pytania? Czy zmienia zdanie na temat homoseksualizmu? Czy nabiera szacunku do gejów? Czy nie traktuje ich jak chorych? Czy akceptuje wychowywanie dzieci przez jednopłciowe związki? Czy na koniec swego życia rozumie swój błąd? Czy przyznaje się, choćby sama przed sobą, do krzywdy, którą wyrządziła synowi? Czy poczuła się lepiej, słysząc, jak on ją kochał? Na te pytania nie znajdujemy odpowiedzi. Postać chłopca, siedmioletniego Nicka, którego Matka obdarzyła swego rodzaju sympatią, przynajmniej poprzez uznanie, że jest on inteligentny i martwiąc się o jego przyszłość, biorąc pod uwagę środowisko, w którym jest wychowywany, zdaje się być kluczowa. Być może to właśnie to dziecko, którego babcią nigdy nie będzie, bo przecież ledwo się znają, daje jej chwilowe poczucie ciepła. To poczucie bycia dla kogoś ważną, bycia potrzebną i kochaną naiwną, dziecinną miłością, która niczego nie oczekuje w zamian, choć daje wszystko. Być może to właśnie w tym momencie, Matka zdaje sobie sprawę z tego, że gdyby nie otaczający ją mur nietolerancji, zaściankowości, uprzedzeń i odrzucania jakichkolwiek argumentów, dziś nie chciałaby umrzeć, nie mając dla kogo żyć, lecz może mogłaby być babcią. Być może zdaje sobie sprawę z tego, że gdyby tylko pokochała syna takim, jakim jest, bez względu na to, KIM jest i kogo kocha, czy z kim śpi, dziś nie tonęłaby w smutku i nie dręczyłyby ją niewypowiedziane słowa, których jej syn już nigdy nie usłyszy.

„Matki i synowie" to spektakl z pewnością ważny. Ważny, by zadać sobie pytanie, czy nie warto zaakceptować ludzi, których kochamy, takimi, jakimi są, zamiast starać się zmieniać ich naturę. Ważny także ze względu na wiecznie aktualne przesłanie – „śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą". Dodatkowej wagi nadaje podkreślenie problemu śmiertelności chorych na AIDS w ostatnim dziesięcioleciu XX wieku. Zdecydowanie jest to temat, który wymaga zauważenia, a niebędący powszechnym gościem na teatralnych scenach. Oprócz tego zauważyć należy również złożoność relacji przedstawionych w tym dramacie. Podkreślić trzeba wpływ postaci zmarłego na małżeństwo, który pomimo swego nieistnienia, wciąż żyje w relacji, niczym niewidzialny kochanek. Dodatkowym aspektem jest model wychowania Nicka i wieczne „niekłócenie się" jego rodziców.

Zatem... Dlaczego nie zachwyca? Dlaczego, jeśli porusza kwestie ważne, aktualne, kontrowersyjne, przysparzające niejednej osobie bólu głowy? Dlaczego nie wywołuje łez, gdy na scenie widzimy tyle smutku, bólu i żalu? Dlaczego śmierć dziecka, ukochanego partnera nie porusza? Wydaje mi się, że jest to kwestia właśnie owej formy, która po prostu nie zachwyca i tyle. Dialogi, mimo iż poruszające tak istotne problemy współczesnego świata, którego akceptacja niejednemu przychodzi z trudem, nie wgniatają w krzesło, nie oburzają, nie zadziwiają. Słowa wydobywają się z ust aktorów, przyozdobione emocjami, a jednak jakby były zbyt słabe, by trafić bezpośrednio do duszy współczesnego człowieka, który przyzwyczajony jest do drastycznych środków przekazu i brutalnego świata. Choć nie można nic zarzucić aktorom, którzy perfekcyjnie wcielają się w odgrywaną przez siebie postać, jakby zlewając się z nią w jedność, jednocześnie porzucając swoje własne ja i związane z nimi nawyki, to jednak wciąż jest jakby za mało. Czyżby za mało brutalności? Być może.

Jednak dla widzów, którzy oczekują od spektaklu poruszenia tematów ważnych, w grzecznej i bezpiecznej formie, będzie to spektakl idealny.



Dominika Błaszak
Blackendorphins
30 grudnia 2017
Spektakle
Matki i synowie
Portrety
Krystyna Janda