Postmodernistyczna miłość

"Kazimierz i Karolina" w intepretacji Jana Klaty to spektakl o świecie zamkniętym w kliszach. Postmodernistyczna miłość. O miłości, która się wyczerpała i rzeczywistości, będącej zlepkiem obrazów wyprodukowanych w globalnym markecie. Przede wszystkim jednak jest to trafna diagnoza współczesnych bolączek.

Scena na Kameralnej tym razem zamieniła się w hol galerii handlowej. Pojawiają się więc rekwizyty adekwatne do tegoż miejsca – sztuczne palmy, minifontanna z prawdziwą wodą, ruchome schody. Do tego dodatki, już może niekoniecznie do znalezienia w pierwszym lepszym zakupolandzie; szafa grająca, automat z lodami oraz maszyna z workiem bokserskim. Ot, typowy wielkomiejski ośrodek spotkań, urządzony z barokową przesadą, tutaj świadomego siebie, kiczu.

Zagospodarowane w ten sposób centrum sprzedażowe staje się tłem dla wydarzeń, w jakich uczestniczą bohaterowie. To mekka dla jednostek dla współczesności ambiwalentnych emocjonalnie, z jednej strony szukających towarzystwa innych ludzi, z drugiej paradoksalnie wybierających miejsce, w którym kontakt ów jest kontaktem powierzchownym, wypreparowanym na potrzeby określonej zdarzeniowości i do tejże się ograniczającym.

W takie też płytkie relacje wydają się być uwikłane główne postaci spektaklu. Komunikacja między nimi przypomina bardziej zlepek monologów z rozbieżną narracją niż rzeczywisty dialog. Są właściwie pozbawione osobowości, wypełnione tym, co obejrzane, zasłyszane, rozpowszechnione. Cytuje się złote myśli Paula Coehlo, świat poznaje dzięki produktom popkultury, symbole zaś zostają zagrabione, wciągnięte w mit, na który trudno się godzić. Prezentowaną czasoprzestrzeń budują Baudrillardowskie symulakry, kompensujące tęsknotę za prawdziwością.

Miłość między Kazimierzem i Karoliną ginie w gąszczu niedomówień, zniszczona brakiem porozumienia, wreszcie zdewaluowana na tle wartości dzisiejszych czasów. Uczuciowość została sprowadzona do sentymentalizmu, ten zaś w swej najprostszej formie może być co najwyżej wykładnikiem kiczowatości.

Bardzo ważną funkcję w przedstawieniu pełnią cytaty. Klata „wkleja”, z charakterystyczną dla siebie manierą, utwory popularne, ikoniczne, co czyni zresztą ów spektakl bardzo konsekwentnym. Obok jak zwykle trafnie dobranej muzyki pojawiają się nawiązania do znanych powszechnie choreografii oraz, wytworu obecnych czasów, posuniętej do granic absurdu estetyzacji w stylu Gűntera von Hagena (plastynaty). Zabiegi te, podobnie jak kiczowe nagromadzenie, są swoistą metanarracją; eksponują to, co często nieuświadomione – w jak dużym stopniu rzeczywistość (i lokalna i globalna) ukształtowana jest performatywnie, stworzona przez mity, powtarzana przy pomocy znaków i symboli często bezmyślnie. Też to, jak mocno pragnie się określoności, skategoryzowania w jakiś sposób i jak często robi się to po omacku, stając się niewolnikiem wybranej ideologii, bądź wypaczając ją.

Widowisko Klaty ogląda się z przyjemnością; dostarcza bowiem rozrywki niebezrefleksyjnej. Ironiczny pryzmat czyni je zabawnym w wysublimowanym stylu; należy przy okazji wspomnieć także o profesjonalnej grze aktorów, bez której efekt ów byłby trudny do osiągnięcia. Śmieszy postać Babiarza, w którego wciela się Bartosz Porczyk, rozbawiają Wiesław Cichy i Marian Czerski (Prezes Dymek i Sędzia Dzida), w dobrej formie są też bez wątpienia odgrywający role tytułowych postaci Anna Ilczuk i Marcin Czarnik.

Ale „Kazimierz i Karolina” to nie tylko „beczka śmiechu”; to przede wszystkim trochę smutna opowieść o współczesnej, ponowocześnie zdeformowanej wrażliwości.



Dobrosława Marszałkowska
Dziennik Teatralny Wrocław
8 stycznia 2011