Prawda może być obłudą

[...] Prawda, niby alfa i omega, jest początkiem i końcem. Nasz spektakl oczywiście musi kiedyś się skończyć, ale prawda, która została na scenie raz wypowiedziana ma swoje skutki w całym wszechświecie, do końca życia, nie tylko naszego, ale też wszystkich tych, którzy będą po nas.

Z Katarzyną Błaszczyńską, wcielającą się w postać Jebniętej bez domu w nadchodzącej premierze w katowickim Teatrze Śląskim „PRAWDA PRAWDA PRAWDA PRAWDA..." w reż. Agaty Dudy-Gracz - rozmawia Jan Gruca.

Jan Gruca: Jak na razie o spektaklu nie wiemy praktycznie nic. Z tego powodu chciałbym się zapytać, o czym dla pani jest ten spektakl?

Katarzyna Błaszczyńska – Spektakl, jak wiadomo, ma tytuł „PRAWDA PRAWDA PRAWDA..." i tak w nieskończoność, więc naturalnie chciałoby się powiedzieć, że jest on o prawdzie. Natomiast, myślę, że jest on raczej o ludziach w obliczu prawdy, o tym jak zachowujemy się w jej obliczu, jak ją przyjmujemy i dlaczego często sprawia nam ból – wówczas rodzi się pytanie, czy jest nam ona w ogóle do życia potrzebna. Ja w swoim życiu wierzę, że jest ona nam niezbędna i wartości, które wyznaje są dla mnie prawdą. Jednakże równie dobrze ktoś mógłby powiedzieć, że to, w co wierzę, czym ja żyję, jest kłamstwem. Prawda jest relatywna. A spektakl, nie zdradzając za dużo, jest o tym jak bolesne jest dowiadywanie się prawdy o sobie samym. Zwłaszcza kiedy jako ludzie często wytwarzamy wokół siebie bańkę „naszej" prawdy, w którą ślepo wierzymy, a która przecież może być obłudą – czego często niestety nie dostrzegamy. Kiedy ktoś uświadomi nas o naszej krótkowzroczności, bańka znika. Wówczas czujemy się zagrożeni, bo widzimy jak mali się stajemy bez „naszej" prawdy.

W dobie Internetu i stronniczych mediów wszystko nagle może być prawdą i wszyscy wszystkich próbują do swojej prawdy, jakkolwiek absurdalna by się nie wydawała, przekonywać. Czy zatem w takim świecie, w jakim dzisiaj żyjemy, który często bywa określany mianem świata postprawdy, prawda może być w ogóle wartościowa?

- Niewątpliwie Internet jest takim medium, w którym nasze postrzeganie rzeczywistości może zostać wywrócone o sto osiemdziesiąt stopni. Wystarczy spojrzeć, co się obecnie dzieje w obliczu pandemii koronawirusa. Jedni wpadają w panikę, podczas gdy drudzy twierdzą, że to jedynie napędzanie koniunktury i czyszczenie magazynów. Oczywiście, trudno tutaj wskazywać, kto ma rację. Zwłaszcza, jeśli nie jesteśmy specjalistami w danej dziedzinie. Osobiście uważam, że wartościowe jest dążenie do prawdy. Nie powinno jednak się jej narzucać, co w Internecie dzieje się bezustannie.

Na początku wspomniała Pani o nieskończoności tytułu. Jest to niewątpliwie oryginalny zabieg, który budzi zainteresowanie. Co, pani zdaniem, za tym się kryje? Czy może reżyserka zdradziła wam coś więcej na ten temat?

- Na początku jak zobaczyliśmy tytuł, w którym to prawda wymieniona została osiem razy, skojarzyło nam się to z rodzinami, których w spektaklu jest właśnie osiem. Myśleliśmy, że każda prawda symbolizuje jedną rodzinę. Wkrótce jednak okazało się, że tytuł jest nieskończony, a więc nasza teoria nie miała już sensu. Obecnie wydaje mi się, że może to oznaczać, że prawda, niby alfa i omega, jest początkiem i końcem. Nasz spektakl oczywiście musi kiedyś się skończyć, ale prawda, która została na scenie raz wypowiedziana ma swoje skutki w całym wszechświecie, do końca życia, nie tylko naszego, ale też wszystkich tych, którzy będą po nas.

Co natomiast mogłaby pani opowiedzieć na temat scenariusza – jakie wrażenie wywarł na pani jak i na reszcie obsady, kiedy dostaliście go do ręki?

- Na początek chciałabym zaznaczyć, że zanim reżyserka odczytała nam scenariusz po raz pierwszy – gdyż, jak to sama stwierdziła, każdy autor musi wziąć odpowiedzialność za swoje słowa, nim ktokolwiek inny zacznie je interpretować – usłyszeliśmy listy do naszych postaci. To one stanowiły punkt wyjścia dla spektaklu. Co ciekawe, razem z kolegami stwierdziliśmy, że dzięki tym listom, po pierwszym dniu prób więcej wiedzieliśmy o swoich postaciach niż niejednokrotnie po dwóch miesiącach pracy, jak to czasem bywa. Wracając do tematu scenariusza. - na początku wywołał w nas niemałą konfuzję, zanim rozeznaliśmy kto jest kim, czyją siostrą, matką czy córką. Muszę przyznać, że mnogość zawiłych relacji, choć z początku przytłaczająca, szybko okazała się zachęcająca do zagłębienia się w ten żywy i realistyczny świat.

Czy na samym początku otrzymaliście całość tekstu, czy pewna część miała powstać na próbach, jak to ostatnio w teatrze ma miejsce?

- Rzeczywiście taka tendencja jest i często, mam wrażenie, wynika to z faktu, że reżyser lub dramaturg nie wie jak zakończyć spektakl. Ewentualnie zabrakło czasu na skończenie tekstu. Mówi się nam wówczas, że dalsza część zostanie spisana na podstawie naszych improwizacji. Paradoksalnie jednak na próbach scen improwizowanych nie ma w ogóle i dramaturg, bądź reżyser, sam kończy tekst. W przypadku „PRAWDY..." było inaczej. To znaczy, dostaliśmy niekompletny scenariusz, z tym że reżyserka posiadała swoją wstępną wizję jak ma się spektakl skończyć. Ponadto mieliśmy blok prób poświęcony improwizacjom, gdzie każdy z nas tworzył swój plan wsi, pisaliśmy nasze monologi, dookreślaliśmy poszczególne relacje między postaciami. Następnie reżyserka łączyła nasze propozycje ze swoją wizją, tworząc dalszy ciąg akcji. Jest to niewątpliwie niezwykły sposób pracy Agaty, bo z jednej strony daje nam, aktorom, świadomość, że mamy realny wpływ na proces twórczy, jednocześnie jednak nie zrzuca na nas odpowiedzialności za stworzenie spektaklu, bo wszystko dzieje się pod jej świadomą kontrolą. Jest to w pewnym sensie partnerski układ, jednakże z silnym przywództwem w postaci reżyserki.

Skoro temat listów od dłuższej chwili orbituje wokół naszej rozmowy, może moglibyśmy teraz bardziej się w niego zagłębić. Jak duży wpływ list ma na pani kreację?

- Mój list jest dość specyficzny z powodu postaci, jaką odgrywam. Jebnięta bez domu to dziewczyna, która mieszka pod mostem, wydaje się być wsiowym dziwadłem, jednocześnie jednak widzi więcej niż inni. Dlatego też Jebnięta bez domu myśli w mniej człowieczy sposób niż reszta, a bardziej w sposób transcendentalny. Z tego względu mój list mniej uporządkowany i bardziej tajemniczy od pozostałych, daje mi dużo miejsca na własną twórczość – na przykład w pewnym momencie improwizacji popchnęło mnie do tego, że moja postać kieruje się zapachem. To znaczy, na jego podstawie może ona stwierdzić, którzy ludzie są wiarygodni i noszą w sobie prawdę, a którzy są fałszywi i należy ich unikać.

Czy te listy są dla was bardzo zobowiązujące? Co mam na myśli – czy wszystko to, co w nich jest zawarte, reżyserka chce abyście przekazali widzom?

- W nich jest rzeczywiście bardzo wiele cennych informacji umożliwiających pogłębianie i zrozumienie postaci. Myślę, że jednak nie można i wcale nie trzeba wszystkiego tego, co reżyserka w nich zapisała, przekazać widowni. Sądzę też, że jest to też ciekawsze dla widza, kiedy pewnych rzeczy może doszukiwać się i próbować pojąć samemu. Ale owszem, listy są dla nas zobowiązuje jako punkt wyjściowy i kiedy nie wiemy jak nasza postać zachowałaby się w danej sytuacji, odwołujemy się właśnie do nich.

Co jeszcze, poza listami, pani zdaniem, a więc z perspektywy aktorki, wyróżnia Agatę Dudę-Gracz od innych reżyserów?

- Swego rodzaju widoczna i zaraźliwa miłość do teatru. Agata charakteryzuje się nie tylko ogromnym entuzjazmem w swojej pracy, ale też wcale nie tak często spotykanym szacunkiem. I nie jest to szacunek jedynie w stosunku do aktorów, ale dla całego personelu teatru, z którym reżyserka ma kontakt. Ponadto warto zaznaczyć ogromne przygotowanie Agaty do swojej pracy – opracowany, autorski scenariusz, napisane listy dla każdej z ponad dwudziestu postaci, czy spójna i poukładana wizja warstwy wizualnej. Wielce doceniam sobie także wspomnianą już wcześniej umiejętność łączenia tego, co sobie sama skrupulatnie zaplanuje, z tym, co inni artyści mają do zaoferowania - od aktorów, przez kompozytora, choreografa, krawcowe, aż po nasze kochane dziewczyny z pracowni scenograficznej. W wyniku tego nasza praca zamienia się w drogę do celu, jakim jest stworzenie spektaklu. Niewątpliwie jednak ta droga jest równie ważna, co efekt końcowy.
Tym, co także jest wyjątkowe w pracy z Agatą, jest etapowość tej drogi, którą najłatwiej jest zawrzeć w zdaniu „tyle na razie mi wystarczy". Tworzenie kreacji potrzebuje czasu. Nie wszystkie emocje można osiągnąć w mgnieniu oka, nad tym trzeba na bieżąco, stopniowo pracować. Niejednokrotnie na próbach odczuwałam, że mogę dać z siebie więcej, że jeszcze jest tutaj przestrzeń na rozwój, ale reżyserka zaznaczała, że na tym etapie jest w porządku. Agata potrafi powiedzieć aktorom, że szklanka jest do połowy pełna, a nie do połowy pusta, jak to często niestety możemy usłyszeć. „Potraktuj to jako bazę", „dołóż do tego to, co dzisiaj wypracowaliśmy" – to są poszczególne elementy, które wkrótce złożą się na całość kreacji. Jest to naprawdę bezpieczne i pełne szacunku prowadzenie aktora. Za tym kryje się mądrość reżyserki, dzięki której jesteśmy gotowi w pełni jej zaufać.

Rozumiem. Czy mogłaby mi pani coś opowiedzieć o jeszcze innych środkach, jakie reżyserka wykorzystuje podczas przygotowywania tego spektaklu?

- Między innymi mieliśmy cały wykład o ikonografii. Agata nie ukrywała przed nami, że chętnie korzysta z inspiracji ikonami w swoich spektaklach. Jak na razie pracujemy nad pewnymi scenami, dla których konkretna ikona jest dla nas podstawą. Tu też otrzymaliśmy pewną wolność, gdyż zostaliśmy zaproszeni do szukania swoich inspiracji.

Mogłaby pani zdradzić nam, co stanowiło inspirację dla pani?

- Oprócz twórczości Boscha i Breughla, które to były istotne dla całej produkcji, ja doszukałam się swojej postaci w Melancholii dziecka Witolda Wojtkiewicza, Melancholii Christiana Friedricha, Solo. Melancholii Cypriana Kamila Norwida. Również dzieła Jarosława Kubickiego pomogły mi dopełnić obraz Jebniętej bez domu. A także słuchany namiętnie akatyst ku czci Bogarodzicy w języku staro-cerkiewno-słowiańskim, bo przecież nie tylko obraz może być dla nas inspiracją.

Na podstawie tego, co pani do tej pory powiedziała, domyślam się, że odpowiedź będzie twierdząca, ale zapytam. Czy może pani powiedzieć, że ten spektakl, praca z tą reżyserką, mają szczególny wpływ na rozwój pani wrażliwości i rozumienia sztuki aktorskiej?

- Jak najbardziej. O tym oczywiście przekonam się za jakiś czas, jak już będę mogła spojrzeć na pracę nad „PRAWDĄ..." z dystansem. Niewątpliwie jednak będę odnosić ją do przyszłych doświadczeń z innymi reżyserami. Poprzeczka zawieszona jest bardzo wysoko. Będzie to nie lada wyzwanie dla następnego reżysera by tę poprzeczkę przeskoczyć.

Jak natomiast wpływa praca nad „PRAWDĄ..." na zespół Teatru Śląskiego? Mam na myśli tę część, która pracuje nad tym spektaklem.

- Mimo tego, że jesteśmy zgranym zespołem, dzięki tej pracy jeszcze mocniej zbliżamy się do siebie. Czuję to między innymi w trudniejszych scenach, w których potrzebne są większe głębsze i silniejsze emocje niż zazwyczaj. Łatwiej też przychodzi nam wspieranie się – nie tylko na scenie, ale poza nią. Ponadto mamy okazję poznać nową twarz swoich kolegów. Środki, których używają w tym spektaklu, często bywają dla mnie zaskakujące. I to jest rzeczywiście piękne.

Z tego, co ja do tej pory miałem okazję zaobserwować w teatrze Agaty Dudy-Gracz to monumentalne sceny zbiorowe. Czy i w tym spektaklu będziemy mieli okazje takowe oglądać?

- Zdecydowanie tak. Agata jest świetnym przywódcą, więc bez problemu potrafi pracować z tak dużą obsadą. To zaufanie, o którym sobie mówiliśmy wcześniej – to, które buduje się między nami a reżyserką, jak i między członkami obsady – z pewnością przekłada się na efektowność takich scen.

Powiedziała mi pani, że jako indywiduum każdy z was ma trochę wolności. Jak jest ze scenami grupowymi, w których jest was ponad dwudziestu? Też tak jest, czy raczej wszystko jest poukładane według wizji reżyserki?

- To już zależy od rysunku sceny. W przypadku scen formalnych musimy się dostosować, wtedy cała grupa pracuje na efekt sceny, nie ma miejsca na przysłowiowe lizanie szafy. Z kolei w przypadku scen realistycznych, mimo pewnych założeń, reżyserka zostawia nam dużo swobody. Ale tego rodzaju sceny wymagają od każdego z nas indywidualnego monologu wewnętrznego, inaczej nie będziemy różnorodni. Mówiąc w skrócie - jeśli tylko masz w sobie prawdę, graj co chcesz.

A dla jakiej publiczności, pani zdaniem, spektakl jest skierowany?

- Myślę, że do wszystkich widzów dorosłych. Mamy w spektaklu treści, które nie są przeznaczone dla uszu nieletnich, ale ta decyzja oczywiście jest zależna od teatru. Niemniej jednak każdy dorosły widz z otwartą głową może z tego spektaklu wiele wyciągnąć.

To znaczy?

- Widz będzie miał szansę zastanowić się nad własną prawdą, którą kieruje się w życiu. Może być tak, że ktoś zorientuje się, że to, w co wierzy jest tylko pozorne. Świat „PRAWDY..." z powodu wielu czynników – jak niewątpliwie ciekawy scenariusz, konsekwentne kostiumy, pierwszorzędna muzyka czy ciekawa minimalistyczna scenografia – zachęca do obcowania i zagłębienia się w nim. Ale jak mówię, to jest zależne od chęci i odwagi widza. Naturalnie, będą widzowie, którzy stwierdzą, że to za dużo, że ta scena jest już przesadą i nie są w stanie udźwignąć tych nagromadzonych emocji, ale Agata Duda-Gracz nie jest osobą, która tworzy grzeczne spektakle o grzecznych ludziach.

Czyli będziecie mówić o prawdzie bez ogródek, otwarcie i szczerze?

- Zdecydowanie. Dlatego właśnie powiedziałam, że dla rozwijającej się dopiero wrażliwości nieletnich widzów spektakl może być nieodpowiedni.

A czy świat dwudziestolecia międzywojennego, który wkrótce nam zaprezentujecie, będzie przystępny dla współczesnego widza?

- Jesteśmy już przyzwyczajeni do takiego poziomu komfortu, że dla wielu będzie to świat raczej trudny. Poza tym, będzie to przestrzeń małej wsi, a więc przestrzeń bardzo ograniczona i sterylna, co dla wielu z nas może okazać się zaskakująco brutalne. Obecnie najwięcej bliskich nam ludzi mieszka w miastach, gdzie łatwo można zmienić środowisko. Jeśli na przykład w pracy zostaniemy niesłusznie ocenieni, przez co będziemy się gorzej w niej czuć, to możemy tę pracę zmienić. Na międzywojennej wsi takiego komfortu nie ma. Wszyscy są bezustannie na siebie skazani, a raz przyszytej łatki, często nie można już ściągnąć. Nasze pokolenie miałoby z tym nie lada kłopot, bo to nie jest kwestia usunięcia zdjęcia z Facebooka. O takich utrudnieniach jak głód, choroby, czy brak dachu nad głową w środku zimy już nie wspominam, bo to wydaje się nam już bardzo odległe.

Chciałbym także dopytać o miejsce, w którym powstaje spektakl. Teatr Śląski niewątpliwie wyróżnia się na mapie teatrów swoją specyfiką, ambitnym repertuarem i nastawieniem na regionalność. Jest jakiś powód dlaczego ten spektakl będzie przedstawiany akurat na katowickiej scenie?

- Nie widzę takiego kontekstu łączącego tę opowieść z naszym regionem czy konkretniej, z naszym teatrem. Wieś ukazana w „PRAWDZIE..." jest uniwersalną, polską wsią z minionego wieku. Z tego, co się jednak orientuje, jest to symboliczny powrót reżyserki do swoich korzeni. Jest to jej pierwszy spektakl realizowany na deskach naszego teatru i na pewno towarzyszy jej obawa, jak zostanie przez „swoich" przyjęta. A wiadomo – najtrudniej jest się prorokiem we własnym kraju.

Na sam koniec poruszmy jeszcze jedną bardzo ważną kwestię. Jak się jakiś czas temu okazało, z powodu koronawirusa teatry w Polsce wstrzymują swoją działalność artystyczną. Przesunięta premiera z pewnością musiała być ciosem dla wszystkich osób pracujących nad spektaklem. W związku z tym mam dwa pytania. Nic pewnie nie jest wiadome na sto procent, ale na kiedy wstępnie zaplanowano nową datę premiery? Czy pojawiły się jakieś obawy, że zaistniała sytuacja może negatywnie wpłynąć na efekt końcowy waszej pracy?

- Kiedy dotarła do nas wiadomość, że praca artystyczna naszego i innych teatrów w Polsce ze względów bezpieczeństwa zostaje wstrzymana, byliśmy 10 dni przed premierą, w tak zwanych przedbiegach. Wszyscyśmy naturalnie wyszli z teatru z dziurą w sercu i wielkim zapytaniem kiedy będziemy mogli wrócić, ale jednocześnie z wspólną - tak myślę - świadomością, że tak trzeba i przynajmniej tyle możemy zrobić dla naszego ogólnego dobra. Na razie nie ma ustalonej kolejnej daty premiery, ale wierzę, że nic, co dzieje się w naszym życiu nie dzieje się bez przyczyny, dlatego daleka jestem od myślenia, że przesunięcie premiery spowoduje pogorszenie jakości spektaklu. Jednak każdy z nas chodził ze swoją postacią, z całą tą wsią i jej prawdą przez ostatnie trzy miesiące i chciałoby się zwieńczyć, jakoś podsumować naszą pracę, a tu nagle wysyłają nas na przymusowe wakacje. Myślę natomiast, że nie możemy zapominać o ludziach, którzy znaleźli się w dużo gorszej sytuacji od nas - stracili pracę w obliczu kryzysu, zachorowali, albo stracili kogoś im bliskiego. O nich myślmy ciepło, módlmy się, jeśli potrafimy i pomagajmy jak możemy.
___

Katarzyna Błaszczyńska – ukończyła wydział aktorski i wydział reżyserski (kier. Scenariopisarstwo) w Państwowej Wyższej Szkole Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. L. Schillera. Zadebiutowała rolą Vicky Smith w spektaklu R. Cooney'a „Mayday 2" (reż. M. Sławiński) w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Od 2012 roku związana z Teatrem Śląskim, na którego deski przeniosła swoją kreację Vicky Smith. Od tego czasu występuje w wielu znaczących premierach katowickiego teatru: „Piąta Strona Świata" (2013), „Lot nad kukułczym gniazdem" (2013), „Skazany na bluesa" (2014), „Morfina" (2014)„Czarny ogród" (2015), „Kamienie" (2015), „Słowo o Jakubie Szeli" (2017). Także autorka scenariuszy spektakli w Teatrze Śląskim: „#VQRV" (2017), „Młynarski. Chory na muzykę" (2018). W 2019 roku otrzymała nagrodę na 25. Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej za "oryginalne prace scenariuszowo-dramaturgiczne" w spektaklach "Staś i zła noga" w reżyserii Bartłomieja Błaszczyńskiego (Teatr Śląski im. Stanisława Wyspiańskiego) oraz za spektakl "Krawcowa" w reżyserii Beaty Zawiślak i Anny Kandziory (Teatr Gry i Ludzie).



Jan Gruca
Dziennik Teatralny Katowice
25 marca 2020