Projekt: Izabela

Isabel Archer rozkłada ramiona, jakby chciała dać się pochłonąć majaczącemu za horyzontem światu. Młodzieńcze ciało spowija długa suknia, obszerne rękawy zwisają wzdłuż talii. Kobieta uściśnie świat, lecz będzie to tylko gest powierzchownej kurtuazji. Bohaterka stanie się ćmą, która zbyt szybko da się spopielić ogniowi.

Gdański spektakl trudno nazwać adaptacją Jamesowskiego "Portretu damy". Niezwykle ciężko byłoby przepisać dziewiętnastowieczne dzieło, tworząc jego wersję kompaktową. Dramaturżka Magda Kupryjanowicz stworzyła nową historię na zrębach powieści Jamesa, jedynie rozsnutą na jej motywach. Ów adaptacyjny proces nie objawia się jedynie w kondensacji wątków. O ile powieść Henry'ego Jamesa faktycznie kreśliła "portret damy", czyli rozbudowany szkic indywidualności dysponującej złożoną pulą jednostkowych motywacji, o tyle przedstawienie Teatru Wybrzeże stanowi raczej panoramę zbiorowości. "Zbiorowością" są tu oczywiście kobiety żyjące w czasach wiktoriańskiej Anglii. W literaturze premodernistycznej często pojawiają się wieloaspektowe sylwetki kobiet. Blisko już do opublikowania Freudowsko-Breuerowskiego "Studium o histerii". To czasy rozwoju psychiatrii i seksuologii, zaczyna się wyróżnianie i kategoryzowanie rozmaitych seksualnych "dewiacji". Sama seksualność podlega procesom medykalizacji. Znaczenia nabierają Foucaultowskie kategorie zachodnioeuropejskiej "scientia sexualis" czy biowładzy. W świetle wschodzących zjawisk powieść Jamesa powinna aż kipieć od tematyki erotycznej. Tymczasem słowa "erotyzm" czy "seksualność" nie padają na jej kartach ani razu, ciężko nawet dopatrywać się takich sugestii. A jednak znaczna część literaturoznawców wyraża pogląd, że przemilczenie tych tematów paradoksalnie świadczy nie tyle o ich błahości, co o wadze problemu. Nie bez powodu w ekranizacji Jane Campion pojawia się scena fantazji erotycznej, w której biorą udział wszyscy adoratorzy panny Archer.

Reżyserka Ewelina Marciniak wraz z dramaturżką doskonale wyczuwa ten ukryty puls powieści. W spektaklu manifestuje się to, co w wiktoriańskiej fikcji zostało przemilczane. Isabel Archer w wykonaniu Katarzyny Dałek różni się od bystrej, lecz nieco trzpiotowatej kobiety odmalowanej na stronach "Portretu damy" i chłodnej intelektualistki kreowanej przez Nicole Kidman we wspomnianym już filmie. Dałek jest, co tu dużo mówić, ordynarna. Nie bez kozery krewni przyrównują ją do amerykańskiej dzikuski wyciętej ze stereotypowych wyobrażeń. Dziewczę nie grzeszy subtelnością. Wykonuje gesty więcej niż zamaszyste, w jej stentorowym głosie pobrzmiewa prostacka nuta. Zasadność takiej intencji reżyserskiej zostaje objawiona zaraz na początku. Można zaryzykować stwierdzenie, że jednym z dwóch wielkich tematów tej inscenizacji jest nie tyle podróż w znaczeniu turystycznym (a zatem europejskie wojaże), co podróż inicjacyjna. Trudno jednak pokusić się o stwierdzenie, że obcujemy ze sceniczną wersją Bildungsroman - "dorastanie" znaczy tu tyle, co konfrontacja z nieujarzmionymi mechanizmami opresji. Proza Jamesa była opowieścią o dramacie wyboru; Archer, jako dziedziczka fortuny, dysponowała sporą skalą perspektyw i względną wolnością, niemniej brak trzeźwego osądu wepchnął ją w pułapkę toksycznego małżeństwa. Podmiot Jamesowski to podmiot aktywny; Isabel wierzy w to, że błędna decyzja ma większe znaczenie niż brak decyzji w ogóle. Dlatego w finale bez oporu akceptuje konsekwencje swoich postanowień. Niejako w relacji kontrastowej ustawiono Pansy Osmond, zupełnie uzależnioną od ojcowskich ukazów. W spektaklu Marciniak dochodzi do zrównania obydwu postaci; w identycznym stopniu zostają pozbawione możliwości wyboru, co równa się pożarciu przez ślepe Fatum. Ba, nawet decyzja o pozostaniu w Europie stanowi wynik losowania, które aranżuje Isabel wraz z panną Stackpole (Katarzyna Z. Michalska).

Ustawienie perspektywy feministycznej jest dla inscenizacji niezwykle istotne. Globtroterskie zapędy Isabel są tak naprawdę peregrynacjami jej ciała. Już wizyta w Gardencourt zdradza pewne symptomy. Archer gładzi się po udach, podwija rąbek sukni; pierwsza rozmowa z kuzynem Ralphem (Michał Jaros) ujawnia erotyczne napięcie. Unika się przy tym rynsztokowej wulgarności; twórczynie skupiają się raczej na tworzeniu metaforycznego subkodu. Palenie cygar porównane jest do smakowania kobiety. W pewnym momencie pada sugestia pana Touchetta (Krzysztof Matuszewski), jakoby Ralph zaróżowił się od dymu; ów nieoczywisty przecież przytyk tworzy czytelne w tym kontekście konotacje. Isabel jest klinem, który rozsadza arystokratyczną strukturę. O ile w powieści Jamesa siłę sprawczą stanowiła jej żywiołowość i nonszalancja, o tyle w spektaklu akcję napędza rozbuchany erotyzm. Właśnie dlatego wyniosła madame Merle (Sylwia Weber-Góra) stwierdza, że oddałaby smukłe palce pianistki za młode i krzepkie ciało protegowanej. Kultura zostaje przehandlowana na fizyczność. Serena Merle jawi się zresztą jako swoista akuszerka, pomagająca poruszyć uśpione struny seksualności Isabel; cóż z tego, że wszystko okaże się być parszywym podstępem. Wreszcie należy wspomnieć o błyskotliwie przeprowadzonej asocjacji - w trakcie jednej z rozmów z "absztyfikantami", na zwieszającym się z góry ekranie wyświetla się "żywy obraz" z udziałem aktorów, odtwarzających kompozycję "Śniadania na trawie". Dałek spoziera w oczy obserwatora; jazda kamery odkrywa przed widzem nagość kobiety. Obok niej znajduje się przewrócony kosz z rozsypanymi wokół owocami. Proszę teraz przywołać scenę zakomponowaną na płótnie Maneta; dwóch mężczyzn wpatruje się w siebie, zapewne oddając się w dyspucie. Wyraźnie ignorują swoją towarzyszkę. Gładka, milcząca obecność, niezmącony spokój przedpołudnia. Zatem Isabel, niesiona popędami ciała, wpada w pułapkę namiętności. Wychodzi za zimnego Glberta Osmonda (Marek Tynda). Na nic zdaje się bajdurzenie hrabiny Gemini (kolejna rola Matuszewskiego); darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, choć podniebienie intryganta z pewnością jest powleczone zdradziecką czernią. Akcja następująca po poznaniu przyszłych małżonków, która na kartach powieści zajmuje około połowę treści, w spektaklu zostaje skompresowana do niezbędnego minimum. W finale Isabel wchodzi w związek małżeński, co staje się impulsem uruchamiającym szaleńczy kołowrotek. Człowiek zostaje zrównany z noszonym odzieniem. I to nie tylko w warstwie czysto metaforycznej; widzimy, jak prowadzona i lżona przez Gilberta małżonka stopniowo zmienia się w amorficzną chmurę krynolin i wystających zeń drutów. To wystarczająco wymowny finał.

Swoistym aneksem do losów Isabel jest wątek Pansy (zadziwiająco dobra rola małej Roksany Grulkowskiej), w tym przypadku jawiącej się bardziej jako wytresowane zwierzątko aniżeli rozumna istota. Warto zaznaczyć, że na stronicach powieści córka Osmonda po raz pierwszy występuje się jako piętnasto- czy szesnastolatka; zaledwie parę wiosen później mają miejsce starania Neda Rosiera o rękę podlotka. Zaangażowanie małoletniego aktora jest świadomym posunięciem. Pansy to kobieta-dziecko, golem uzależniony od decyzji ojca, mała akrobatka z lubością powtarzająca podpowiadane przez służącą kwestie. Jest - najogólniej rzecz biorąc - "najpiękniejszym eksponatem". I, być może, kontynuatorką losów Isabel Archer in spe.

Drugim wielkim tematem spektaklu jest kolizja dwóch kultur - amerykańskiej i europejskiej. Szczególnie wymowne są sceny rozgrywające się w czasie picia popołudniowej herbatki. W kadrylu łączą się ze sobą bynajmniej nie żywotne ciała, lecz martwe sylwety. Główną orędowniczką amerykańskiej kultury jest Henrietta Stackpole - zasadnicza kobieta, która stara się zadać kłam kształtującemu się "american dream" (sama musi utrzymywać z pensji korespondentki szóstkę adoptowanych dzieci). Dochodzi tym samym do kraksy dwóch kultywowanych przez mieszkańców Starego Kontynentu światopoglądów - z jednej strony kiełkującego mitu amerykańskiej prosperity, z drugiej - butnego europocentryzmu. Pozornie niesnaski bohaterów zatrzymują się na poziomie konfliktów spod znaku "bostońskiego picia herbaty". Szybko jednak wychodzi na jaw, że tak zwany "europocentryzm" nie może już dalej stanowić budulca tworzącego autonomiczną tożsamość. Fundamenty cywilizacji zostają rozkopane. Nie bez kozery Henrietta i Isabela przypatrują się eksponatom British Museum, galerii figur woskowych czy wykopaliskom archeologicznym. Sam pan Osmond, tytułujący się wszakże mianem konesera sztuki, usadza swoich gości na stołkach sporządzonych z plików przewiązanych sznurem ksiąg. Partner Isabel nie jest już miłośnikiem pism Vasariego; preferuje raczej towarzystwo nagich odalisek, wyginających się na iście królewskim łożu. W powieści Jamesa jednostka jest komponentem większej całości, a jej upadek ściśle wpływa na degrengoladę szerszej kategorii społecznej. Z tego powodu w finale padają słowa, że razem z Isabel burzy się cała Europa; upada tradycja, na której umacniała swoją kulturową suwerenność względem Nowego Świata.

Bardzo żałuję, że ograniczenia objętościowe uniemożliwiają mi poświęcenie kilku akapitów warstwie formalnej - choreograficznej, audialnej, scenograficznej - choć każda z nich tworzy przecież osobną historię. Oprawa muzyczna zespołu Chłopcy Kontra Basia stanowi idealne uzupełnienie narracji - nie tylko jako niepokojąca ilustracja akcji, lecz również za pośrednictwem prostych, acz błyskotliwych tekstów. Siostry Derlak w pewnym momencie wejdą nawet w skromną interakcję ze światem scenicznym. Dominika Knapik tworzy niezwykłą choreografię, raz opierającą się na zamaszystych, nieco zautomatyzowanych ruchach w scenach "salonowych", innym razem podminowaną erotyzmem. Wreszcie należy wyróżnić tytaniczną pracę Katarzyny Borkowskiej - scenografię i kostiumy przenoszące w klimaty epoki (choć niepozbawione ironicznego grymasu), a przede wszystkim reżyserię światła, kreującą duszną wizję salonowej klitki, skąpanej w oranżowo-brązowym poblasku bądź migotliwe wnętrza rozerotyzowanego cubiculum Osmonda. Na koniec warto wspomnieć o projekcjach wideo autorstwa Arkadiusza Biedrzyckiego, swobodnie operujących rozmaitymi konwencjami. Wszystkim współtwórcom spektaklu należą się wyrazy uznania. Tym samym spektakl Marciniak, prócz inspirujących bodźców intelektualnych, oferuje także osłodę dla zmysłów.

Ktoś mógłby zarzucić "Portretowi damy" nadmierne spłycenie wymowy opus magnum Jamesa. Owszem, należałoby przyznać częściową rację takiemu dictum. Spektakl rządzi się jednak swoimi prawami. Zamiast drobiazgowej analizy psychologii mamy tutaj syntezę pewnych spostrzeżeń; twórcy inteligentnie wydestylowali kluczowe tematy powieści Amerykanina. Opowieść skonstruowano na teorii sublimacji popędu płciowego. Przy tym całość nie popada w natrętny feministyczny dydaktyzm. Warto.



Agata Tomasiewicz
www.teatrdlawas.pl
16 lipca 2015
Spektakle
Portret Damy