Prostolinijny geniusz

Ilekroć na ekranie pojawia się on – Franciszek Pieczka, ekran jaśnieje. Szlachetność bezwarunkowa. Szlachetność tonu, postawy, pięknej twarzy, która przecież od dawna stała się twarzą polskiego kina.

Pieczka, ten gigant aktorstwa, który w "Żywocie Mateusza" stworzył jedną z takich kreacji, od których wszystko się zaczyna, i na których całość się również domyka.

- Żaden krytyk filmowy nie ważył się nigdy skrytykować Franciszka Pieczki, który 18 stycznia będzie obchodził swoje 93. urodziny
- Do aktorstwa trafił przypadkiem, najpierw były studia na politechnice
- Aktor często obsadzany był w rolach mężczyzn kruchych i nadwrażliwych, wbrew ich posturze i sile fizycznej
- Na jego talencie natychmiast poznali się prawdziwi giganci kina: Wajda, Konwicki czy Has. Ostatnie dekady to w przypadku Pieczki przede wszystkim Jan Jakub Kolski

Rzeczywistość, również rzeczywistość filmowa, jest ostro spolaryzowana. Jesteśmy "za", a nawet "przeciw", pochwały stale mieszają się z naganami. I trzeba się do tego przyzwyczaić. Ale uprawiając zawód krytyka filmowego od wielu lat, nigdy jeszcze nie spotkałem się z krytyczną oceną aktorstwa i osoby Franciszka Pieczki. Kochają i szanują go chyba wszyscy. Skrytykować Pieczkę? Nie, to się nie godzi.

Franciszek Piecza - po prostu gigant
Pieczka to przecież gigant i na pewno nie chodzi jedynie o wzrost aktora. W ostatnich latach pokornie odbiera kolejne nagrody za całokształt twórczości, medale i ordery państwowe. W okolicznościowych wywiadach powtarza, że wyróżnienia cieszą go, ale tylko wtedy, kiedy łączą się z postawą obdarowanego, z jego człowieczeństwem.

"Zawsze robiłem dokładnie tyle, ile potrafiłem, na ile było mnie stać, i chyba kochałem tych swoich bohaterów, w całym ich skomplikowaniu, we wszystkich słabościach" – mówił.

Głos, najpierw głos. Donośny, ale nie władczy; mocny, a przecież także bardzo ciepły. Głos Gustlika z "Czterech pancernych i psa", Mateusza z "Żywotu Mateusza", głos Jańcia Wodnika i Stacho Japycza z serialu "Ranczo", ale także głos z drugiej strony aktorskiej ekspresji, z teatralnej sceny, gdzie Pieczka przez kilka dekad wcielał się w role odludków, outsiderów, ale także tyranów i despotów.

Aktor z przypadku
Do aktorstwa trafił przypadkiem, najpierw były studia na politechnice. "Tam odbiła mi aktorska szajba" – zwierzał się w rozmowie z TVN 24. Ten "stuprocentowy prawdziwek z Żabiego Kraju" – jak pisał o nim Kazimierz Kutz – szybko stał się, obok Wiesława Gołasa i Mieczysława Czechowicza, ulubieńcem legendarnego profesora, Aleksandra Zelwerowicza.

Pierwszy ważnym adresem artystycznym był dla Pieczki Kraków, a ściślej Nowa Huta. Do dzisiaj jest legendą Teatru Ludowego w Nowej Hucie. Za dyrekcji Krystyny Skuszanki i Jerzego Krasowskiego w latach 1955–1964 zagrał wiele wspaniałych ról z klasycznego kanonu: Słowacki, Mickiewicz, Kaden-Bandrowski, świetnie odnalazł się również w plastycznym, nowatorskim teatrze Józefa Szajny – o jego kreacji w "Rewizorze" Gogola w reżyserii Szajny, pisano: "genialna". Arcydziełem z czasów nowohuckich była także rola Lenniego z "Myszy i ludzi" Steinbecka w reżyserii Krasowskiego z 1952 r. "Rola maksymalnie charakterystyczna – przez wzrost bohatera chociażby i specyficzny chorobowy infantylizm, przez sensacyjne perypetie, a przecież zagrana tak prosto, bez efekcików" – zachwycał się guru krytyki teatralnej, Stefan Treugutt.

"Serce gorejące"
Wielki, toporny, ale wrażliwy Lennie z "Myszy i ludzi" stał się postacią emblematyczną dla aktorstwa Pieczki. Od tej pory, aktor będzie często obsadzany w rolach mężczyzn kruchych i nadwrażliwych, wbrew ich posturze i sile fizycznej. Taki był tytułowy Woyzeck ze sztuki Georga Büchnera w reżyserii Konrada Swinarskiego – bodaj największa kreacja teatralna w karierze Franciszka Pieczki. Autystyczny plebejusz w świecie pozbawionym emocji był w wykonaniu Pieczki postacią nie z tego świata. "Serce gorejące" – pisał o jego Woyzecku Andrzej Jarecki. Ta kreacja stała się wyzwaniem i inspiracją dla kilku pokoleń aktorów.

Krajan Pieczki z Godowa-Gołkowic, Marian Dziędziel, opowiadał mi: "Kiedy zdawałem do PWST, Franciszek Pieczka był już wyśmienitym aktorem, ale niezbyt znanym. Sława przyszła dopiero po roli Gustlika w »Czterech pancernych«. Przyjeżdżałem wtedy do domu, na święta i weekendy, i mówiłem: »Co tam Gustlik«, trzeba zobaczyć Pieczkę w tytułowej roli »Woyzecka« Büchnera w reżyserii Konrada Swinarskiego, żeby zrozumieć, na czym polega wielkość tego aktora. Bo to był aktor gigant, kreacja, jakiej wcześniej nie widziałem ani w teatrze, ani w kinie".

Długoletnia przygoda z filmem
Rzecz znamienna, inaczej niż wielu aktorów rozpoczynających przygodę z teatrem tuż po wojnie, Pieczka od początku łączył teatr z filmem. Natychmiast zresztą poznali się na jego talencie prawdziwi giganci. Pierwszą ważną rolę zagrał u Wajdy w "Pokoleniu", potem występował między innymi w "Matce Joannie od Aniołów" Kawalerowicza, w "Zaduszkach" Konwickiego, stworzył też wybitną kreację opętanego Paszeko w pamiętnym "Rękopisie znalezionym w Saragossie" Wojciecha Jerzego Hasa.

W połowie lat 60. zagrał najpopularniejszą rolę w telewizji – wspomnianego Gustlika w serialu "Czterej pancerni i pies", ale i najpiękniejszą rolę filmową – tytułowego Mateusza w "Żywocie Mateusza" według powieści "Ptaki" Tarjei Vesaasa. Matis Franciszka Pieczki funkcjonuje nie wewnątrz rzeczywistości, ale obok niej. Wschody słońca towarzyszą zachodom, sosnowe lasy ocieniają młodopolskie brzeziny, a w samym środku uruchamianego zmysłowym biologicznym zegarem świata, żyje on. Mężczyzna bez wieku, w świecie bez zegarów. Patrzy, słyszy, widzi – ale to, co zobaczy, pozostaje perspektywą Małego Księcia z powieści Exupery'ego. Jest "niewidoczne dla oczu". Ptak, "wielki ptak", ma realne skrzydła, którymi ochrania bezskrzydłych ludzi; drzewo ma swoje imię, odbija wibracje krzewów, zbóż i żyjących. Ale kiedy wibracje staną się niespokojne i drzewo wyczuje pioruny, porażą one także Matisa. Bo gdy nadwrażliwy bohater Pieczki po raz pierwszy zobaczy rozpacz, zrozumie, że tak można przestraszyć się tylko jeden raz w życiu. I umrze.

Na zawsze Gustlik?
Artystycznie mówimy o życiu spełnionym. Pieczka nie stał się więźniem jednej roli jak niemal jego rówieśnik – Zbyszek Cybulski ani więźniem własnego emploi – jak Bogumił Kobiela, nie musiał też latami walczyć o zmianę wizerunku jak wybitny kolega z planu "Czterech pancernych" – Janusz Gajos. Zawsze szedł własną drogą, w samym centrum, chociaż trochę także na marginesie. Niczego też specjalnie nie żałował.

"Bardzo mi się dobrze tę rolę grało i nie uważam, że przynosi mi ujmę" – tak w "Rzeczpospolitej" wspominał przygodę z "Pancernymi...".

Jego twarz i talent pamiętamy z największych arcydzieł polskiego kina: z "Ziemi obiecanej" i z "Wesela" Andrzeja Wajdy, z "Perły w koronie" i "Paciorków jednego różańca" Kazimierza Kutza, z "Potopu" Jerzego Hoffmana, z "Hydrozagadki" Andrzeja Kondratiuka, z serialu "Chłopi" Jana Rybkowskiego, wreszcie z wielkiej kreacji Karczmarza Taga w "Austerii" Kawalerowicza według prozy Juliana Stryjkowskiego.

 

Kilka kropel goryczy i grzechu
Ostatnie dekady to w przypadku Pieczki przede wszystkim jednak Jan Jakub Kolski. To w jego kinie odnalazł się może najpełniej, to u Kolskiego zagrał role, która najgłębiej zapadły nam w pamięć – wspólnie zrealizowali osiem filmów, od "Pogrzebu kartofla" z 1990, po "Serce serduszko" z 2014 r. W kinie Kolskiego Pieczka stworzył typ rodem z realizmu magicznego zderzonego z polskim romantyzmem. Postaci równolegle z tego i nie z tego świata; jak najważniejsza spośród nich – Jańcio Wodnik, starszy brat Mateusza z arcydzieła Leszczyńskiego, zaprawiający dawną naiwność kilkoma kroplami goryczy i grzechu, ale wciąż na swój sposób pozostający nieskalanym.

"Gdyby szukać urody na śląskie »logo« – on jest to wzięcia bez jakiejkolwiek korekty" – pisał o Franciszku Pieczce w "Moim alfabecie filmowym" Kazimierz Kutz. I dodawał: "Chodzi do teatru jak na szychtę do kopalni. Robi swoje i wraca do domu. Zawsze daje z siebie tyle, ile od niego żądają. Nie ma fałszywych ambicji i potrzeby udawania. Dla niego dom, rodzina, jest sprawą fundamentalną. Dla Franka ważniejsze zawsze było, kiedy która grządka potrzebuje być podlana gnojówką, niż który raz koleżanka A nadstawiła tyłka reżyserowi B".

W przypadku Pieczki trudno oddzielić jego życie od twórczości. Ani grama drażniącego naddatku, kabotynizmu, poczucia wyższości. Ten prostolinijny geniusz może nawet zagrać świętego Piotra albo Pana Boga, ale dobrze wiemy, że w nim samym nie ma żadnego zadęcia. Razowy chleb, razowy talent.

Taki, co zdarza się raz na 90 lat.



Łukasz Maciejewski
Onet.Kultura
2 listopada 2020