Przecież macie telewizję

"Juliusz Cezar" Barbary Wysockiej ma być trochę postdramatyczny i trochę dla wszystkich. Droga donikąd. Z rozpędu do tytułu Szekspira dostawiam nazwisko reżyserki, choć raczej powinno się pisać inaczej: najpierw autor dzieła, potem reżyser. Ale to właśnie "Juliusz Cezar" Barbary Wysockiej i o tyle to formuła uczciwa, że pokazuje intencje. To miał być spektakl zdystansowany, energicznie wystudzony w stosunku do tego, co się dzieje w tekście, na chłodno analizujący zarysowane przez Stratfordczyka procesy, w których prawdziwa polityka dopiero tak naprawdę się zaczyna. I takie założenie potrafi na scenie nieźle zadziałać. Wydobywanie z tekstu esencji udawało się zresztą także Wysockiej np. w "Filoktecie" z wrocławskiego Teatru Polskiego (2012).

"Juliusza" z warszawskiego Powszechnego można podzielić na dwie części. Zanim tak naprawdę ruszy pierwsza, na scenie leży już przykryte płótnem ciało Cezara, za chwilę spiskowcy je wyniosą, by móc uruchomić właściwą kolejność zdarzeń. Centrum akcji stanowi pnąca się wysoko trybuna skonstruowana z teatralnych foteli; ustawiona na rusztowaniach stwarza pozór umowności, ale też odwołuje się do skojarzeń z sejmowymi połajankami. Dyskusje Kaski (Mateusz Łasowski) i Kasjusza (Michał Czachor) przemieszczających się z jednego fotela na drugi przypominają polityczny handel, jaki dobrze znamy. Tak zamęczają Brutusa (Arkadiusz Brykalski), by przyłączył się do ich spisku w obronie własnych interesów. Cezar (Michał Jarmicki) odgrywa mniejszą rolę, Wysocka pokazuje go bardziej jako człowieka bez właściwości, targanego przez los w tę czy inną stronę. Jeśli spokojnie da się przyjąć, że Szekspir nie sprzyjał dyktatorowi, to ubranie aktora w tak marną charakterystykę każe pytać o granice w upraszczaniu scenicznej rzeczywistości. Jarmicki jest już bliski groteski, pozbycie się go będzie aktem oczywistości, więc nawet trochę bezwiednie zaczynamy kibicować każdemu, kto wykona to zadanie jak najrychlej. Komfortowe rozwiązanie, lecz pokazuje plakatowość w biegu szkicowanych przez reżyserkę postaci. Wysocka zaś wygrałaby sporo, gdyby pozwoliła aktorom wejść w role do końca, potraktować się serio. Gruba kreska, dystans to zdecydowanie za mało. Jako szkic do rozpracowania w następnych etapach byłoby to interesujące, ale w tym przyspieszeniu akcja rozgrywa się prędzej, niż sami jesteśmy w stanie rozgryźć, co siedzi w głowach Kaski, Kasjusza, Brutusa. Poza tym jakiś konflikt racji tak krystalicznie wyłożony u autora "Hamleta"? Aby go rozegrać w dialogach, potrzeba psychologii.

Wysocka powinna podjąć decyzję: albo ciągnie opowieść jako kurs mechanizmów przejmowania władzy, wówczas każde działanie można załatwić symbolicznym gestem, albo rozpętuje piekło intrygi, gorący teatr, który każe widzowi się zaangażować. Z tej drugiej możliwości reżyserka wybiera to, co pomaga jej zyskać równowagę. W tle przeboje Kultu, Republiki i Brygady Kryzys rozgrzewają i przekonują o jakimś dążeniu do zmiany, wolności, choć wiadomo, że nie o wolność tu chodzi. Tego należało się spodziewać od początku: bez popkulturowych wrzutek najwyraźniej nie da się robić komunikatywnego spektaklu. Ale bez tego kolejne mordy pokazywane przez umazanie ofiary czerwoną farbą z puszki byłyby raczej nie do zniesienia. Gdy ginie Cezar, ma to posmak czystej polityki, oto następny dil załatwiony tak formalnie, jak to możliwe. Bez emocji i okrucieństwa - robimy jedno, a już myślimy o drugim; zbrodnia działa jak codzienny rytuał panów w garniturach, po którym wypada tylko poluzować krawat. Z tym że Wysocka czyni z tego emblemat przedstawienia, nie przejmując się, iż zaczyna on przechodzić w banał i w finale nim się staje, kiedy w akcie V w bitwie pod Filippi spiskowcy, przegrywając z triumwirami, na niby strzelają sobie w piersi z pistoletów. Tym razem robią to, puszczając oko. Jednak samobójstwo to nie to samo, co mord na niedawnym mentorze.

Oczywiście najważniejszy u Szekspira jest moment, w którym pojawia się Antoniusz, i on także realnie otwiera dalszą część realizacji w Powszechnym. Co więcej, odnosimy wrażenie, że Antoniusz jest cichym reżyserem całego przedsięwzięcia. Dlatego decyzja Barbary Wysockiej, by go zagrać, jawi się jako pomysł skrojony idealnie na miarę teatru, który chce pokazać. To Antoniusz rozdaje karty, a więc on powołuje sceniczny świat i wolno mu z nim zrobić, co zechce. Kiedy po śmierci Cezara przemawia do ludu Brutus, Wysocka, siedząc gdzieś z tyłu na trybunie, czyta z reżyserskiego skryptu Szekspirowskie didaskalia, przewidując, co tłum odpowie, znając na wskroś jego reakcje. I w końcu podczas swej mowy pogrzebowej, kierując mikrofon w stronę publiczności, nie oczekuje jej odpowiedzi, nadal sama dopowiada konieczne zdania. Świetny to pomysł, by - hiperbolizując rolę Antoniusza - wykorzystać go do usprawiedliwienia powołanego przez reżyserkę świata. Niestety nie udaje się usprawiedliwić tego, co się dzieje w akcie V. Bo jasne jest, że Wysocka pokazuje państwo w stanie rozkładu - okazuje się, że dyktator trzymał w ryzach wszystkich, a po jego śmierci nikt nie ma lepszych propozycji. Jednak chaos przenosi się na cały spektakl, a jeśli to po prostu banalna decyzja, że zaplanowaną rzeczywistość należy zgodnie z zasadami dekonstrukcji zburzyć, to niweczy ona sensy, które udało się zbudować. Zatem objawia się duch Cezara, tym razem ośmieszonego i zrezygnowanego, jakby nic go to już nie obchodziło. Brutusowi też chyba wszystko zobojętniało, więc się upija, a Kaska snuje się niczym wyrzutek również pociągający z butelki. Kolejne samobójstwa stają się jedynie koniecznym do zaznaczenia szczegółem. Oktawian (także Mateusz Łasowski) i Antoniusz zaczynają się całować, a bitwa staje się okazją do przerzucania się papierowymi kulami. Na koniec zaś funduje się nam puszczone z offu przemówienie Jaruzelskiego o wprowadzeniu stanu wyjątkowego. Tak właśnie unieważnia się wszystko. I tylko z litości dla zespołu Powszechnego nie chcę mówić, kto w nonszalancji i demonstrowaniu własnej obojętności (naprawdę wystarczy ten zadekretowany przez postdramatyzm dystans, więcej luzu nie trzeba) bije swoje rekordy, nie po raz pierwszy zresztą.

A gdyby Wysocka naprawdę przemyślała, co dokładnie chce nam powiedzieć, i powstrzymała natłok scenicznych rozwiązań, mielibyśmy może nawet najlepsze przedstawienie dotychczasowej dyrekcji Pawła Łysaka. A tak - jest dokładnie wszystko jedno. Lepiej włączyć telewizor.



Przemysław Skrzydelski
wSieci
10 lutego 2016
Spektakle
Juliusz Cezar