Przedstawienie pełne paradoksów

„Kroki", „Kołysanka", „Katastrofa" i „Przychodzić i odchodzić". Z tych czterech jednoaktówek autorstwa Samuela Becketta składa się sztuka zatytułowana „Becektt", której premiera odbędzie się w radomskim teatrze już 28 grudnia. Reżyser przedstawienia, Waldemar Śmigasiewicz, opowiada o swoim odkrywaniu Becketta, specyficznym rodzaju pracy nad jego tekstami i znaczeniu słowa.

Klaudia Kornacka: To Pana pierwsza styczność z Beckettem na deskach teatru?

Waldemar Śmigasiewicz: Nigdy jeszcze nie realizowałem Becketta. To autor, który ciekawi mnie przez swoją ascetyczność i redukcję wszystkiego, co można nazwać realizmem życia. „Kroki", „Kołysanka", „Katastrofa" i „Przychodzić i odchodzić" okazały się tekstami szalenie precyzyjnie napisanymi. Kiedy wydaje się nam, że jeżeli nasze życie napełnimy tysiącem drobiazgów, to ono stanie się znośniejsze, ciekawsze, bardziej istotne. Beckett zmierza w inną stronę - w stronę ascetyczności i próby wyrażenia owego życia poprzez minimum słów symboli i znaków. Jego paradoks to - im mniej tym więcej. Myślę, że Beckett musiał bardzo długo pracować nad tymi tekstami, nieustannie je poprawiając i dopracowując, ponieważ zdradzają one niebywałą kulturę słowa, surowość i pietyzm dla języka. Nieustannie wszystko coś znaczy, a pod słowami kryją się niezliczone emblematy znaczeń. Autor jednym celnym słowem trafia w sedno rzeczy i tym samym otwiera u widza przestrzeń dla wyobraźni. To tak, jakby zdarzenie, którego widz jest świadkiem, odbywało się w jego głowie. Poza tym u Becketta jest coś, czego chyba nie spodziewałem się. Nieustannie wysyła on w kierunku: widza, słuchacza, czytelnika dwa sygnały: jeden o banalności istnienia, drugi o jego wzniosłości i tajemnicy. Wszystko to sprawia, że ten z jednej strony jest wstrząśnięty, a z drugiej nie może się pogodzić z relacją aktora, który to wszystko przedstawia pozornie „na zimno", bez znieczulenia.

Powiedział Pan, że u Becketta każde słowo jest wyważone, coś znaczy. Czy takie nagromadzenie znaczeniowości nie spowoduje u odbiorcy, że nie wychwyci wszystkiego i nie zrozumie tego, co chciał powiedzieć Beckett?

Stąd jego powtórzenia słów, nawroty za każdym razem jednak inne, inne odrobinę, inne o pewien znaczeniowy moduł. Jest to zasada powtarzalności, powrotu repryzy „petycji"... Powtarzanie słów powoduje, że umieszczają się one w świadomości, nabierają większego tragizmu i znaczenia. Autor w didaskaliach nieustannie wskazuje aktorom i potencjalnemu reżyserowi, że daną scenę trzeba zagrać tylko w napięciu, a w tamtej nie można zbytnio tragizować. W swych „obwarowaniach" zaznacza również, że tekstu nie można kreślić ani dodawać innych słów. Tak naprawdę nie można nic.... Ale przez owe „nic" aktorzy trzymają wewnętrzną dyscyplinę postaci, którą kreują w bardzo dużym napięciu To bardzo dobre, ponieważ przygotowuje to widza na rozpoznanie, iż w teatrze Becketta słowa nie płyną jak woda z kranu, ale są selekcjonowane, posiadają swoje napięcie i znaczenie. To może być także jakaś paralela współczesnej sytuacji naszego języka, sytuacji, w której ludzie nie biorą praktycznie żadnej odpowiedzialności za wypowiadane słowa .Ale to tylko moje luźne skojarzenie....

Czy przez to napięcie i niemal zupełny brak akcji trudno się realizuje sztuki Becketta?

Zawsze, gdy człowiek ogląda jakieś zdarzenie, to jego odbiór jest dwutorowy. Z jednej strony nastawiony jest na fabułę a z drugiej - na emocje. Zatem to, że nie ma akcji, zupełnie nie przeszkadza, akcja w rzeczywistości jest bowiem utajona; trzeba ją odszukać, zlokalizować wewnętrznie nazwać. To zadanie widza. Aktor musi przywołać słowo, które jest zredukowane i bardzo precyzyjne. Aktor musi wytrzymać to napięcie i nie pozwolić sobie na dopuszczenie do siebie „życiowych emocji", bo wtedy na scenie pojawi się zupełnie inny rodzaj napięć, nie mających nic wspólnego z poetyką Becketta.

Beckett jest bardzo pesymistycznym twórcą. Czy mimo tego jest w jego twórczości jakieś pocieszenie?

Jakiż on jest fantastycznie pesymistyczny! Zwłaszcza w „Czekając na Godota" i „Końcówce". To, co robimy teraz, nie jest tak reprezentatywne jak np. „Szczęśliwe wydarzenie". Do tego oczywiście jeszcze dochodzi kwestia przetłumaczenia tekstu. Język polski ma jakby dłuższą frazę, natomiast angielski charakteryzuje się większą skrótowością i jest bardziej skomplikowany jeżeli chodzi o przekład. Antoni Libera, który przełożył na polski dramaty i prozę Becketta, to wielki znawca i kapitalny interpretator jego twórczości, bez jego cennych wskazówek nie możliwym byłoby odczytanie i wgłębienie się w tę skomplikowaną poetykę. Każde bowiem przejście od słowa do słowa jest jakby przejściem od jednego pokoju do drugiego; przekład ma na sobie piętno tłumacza. Tłumacz nosi piętno Becketta. W tych czterech jednoaktówkach, które wystawimy, poruszone są niezałatwione sprawy między ludźmi... wiele w nich jest o samotności. To bardzo krótkie i okrutne etiudy, miniatury losu ludzkiego. Czy u Becketta jest jakieś pocieszenie? Oczywiście, choć jest to ten rodzaj pocieszenia, który był w teatrze greckim, to znaczy, że tragedia niesie katharsis, czyli oczyszczenie. Ludzie zmęczeni odpoczywają na różne sposoby, nie tylko przez śmiech, który jest próbą rozerwania się.



Klaudia Kornacka
Ziemia Radomska
29 grudnia 2012
Spektakle
Beckett