Przemoc w imię moralności

Codziennie mijamy na ulicy setki ludzi. Czasem patrzymy im w oczy, a czasem pochłonięci własnymi sprawami zupełnie nie zwracamy na nich uwagi. W natłoku zajęć nie mamy czasu na zastanawianie się nad tym, kto mieszka obok, tuż za ścianą. Uznajemy za pewne, że to człowiek taki jak my. Nie przyjmujemy do wiadomości płynących zewsząd informacji, że kilka ulic dalej ktoś zabił własną matkę albo zakatował psa. Dramat słoweńskiego pisarza Matjaža Zupančiča "Vladimir" nie pozwala przejść obojętnie obok historii, o której opowiada. Stawia setki pytań, zaczynając od tego najprostszego: na ile jesteśmy w stanie poznać drugiego człowieka?

Wyreżyserowany przez Kubę Zubrzyckiego spektakl zaczyna się dość prozaicznie. Scenografia wprowadza widza w typowo studencki świat, rządzący się swoimi własnymi prawami. Na stole kilka butelek po wypitym piwie, brudne talerze, stare gazety. Dwójka zakochanych w sobie, lekko pijanych młodych ludzi tańczy w rytm ballady rockowej. Ich kolega imituje grę na gitarze. Studenckie życie trwa. Jedynym mankamentem tej sielanki jest brak pieniędzy, po części spowodowany brakiem czwartego współlokatora. Gdy znajduje się więc kandydat - nic, że trochę dziwny - decyzja zostaje podjęta w sekundzie. Nikt nie zastanawia się nad przeszłością przyszłego współlokatora, podczas pierwszego spotkania nie pada zbyt wiele pytań oprócz kilku zupełnie bezsensownych - o żonę, wiek czy ulubiony kolor papieru toaletowego. Nic nie zwiastuje lawiny złych wydarzeń.

Zubrzycki zasiał w widzu ziarno niepokoju. Pomimo złudnej beztroski panującej w życiu bohaterów trudno uwolnić się od prześladującej myśli, że wisi nad nimi jakieś fatum. Pojawienie się na scenie Vladimira (Artur Majewski) tylko potwierdza przypuszczenia, że ta historia nie ma prawa skończyć się dobrze. Vladimir ma wprawdzie nienaganne maniery, ale przynosi ze swoją osobą pewien rodzaj chłodu i oschłości. Mówi o sobie niewiele, a jeśli już decyduje się na zwierzenia, są one pozbawione emocji i faktów. Struga z drewna postacie ludzi, jakby chcąc być podobnym do Stwórcy, który ma władzę nad wszystkim i wszystkimi. Stopniowo opadają wszystkie maski, a zza zalet - takich jak uczynność i hojność - wychyla się apodyktyczność i skłonność do brutalności. Początkowo nie potrafią dostrzec tego główni bohaterowie - Maša (Katarzyna Grabowska) i Aleš (Damian Kulec). Widzą oni w starszym panu opiekuna, który nie tylko zaparzy kawę do śniadania, lecz także pożyczy dużą sumę pieniędzy. Tylko Miki (Michał Lacheta) potrafi zobaczyć w Vladimirze kogoś więcej niż prawego człowieka.

Gdyby chcieć streścić spektakl w jednym tylko słowie, trzeba byłoby napisać: przemoc. Przemoc polegająca nie tylko na siniakach i rozciętych wargach, lecz także na znęcaniu się psychicznym. Ofiarą jest w tym przypadku każdy, kto nie zauważy w porę, że zachowanie drugiego człowieka wybiega poza granice rozsądku. Że naprawienie zepsutego kranu różni się od wprowadzania w życie innych żołnierskich zasad, odbierających wolność i zdolność samodzielnego myślenia. Może gdyby bohaterowie sztuki w porę zorientowali się, z kim żyją pod jednym dachem, byliby w stanie uchronić się przed tragedią, która została przedstawiona w ostatniej scenie. Zubrzycki w zaskakujący i jednocześnie bardzo trafny sposób spuentował całą historię, wziął w klamrę początek i koniec przedstawienia. Pokazał także, jak niewiele dzieli człowieka od katastrofy, jak niewiele czasem potrzeba, żeby zmarnować życie swoje, swoich bliskich, a nawet zupełnie obcych osób. Po "Vladimirze" trudno powrócić do normalnego życia bez zasianego w sercu niepokoju. Ale o to przecież w teatrze chodzi - by choć na chwilę wstrzymać oddech widza.



Iga Herłazińska
Teatr dla Was online
12 lutego 2016
Spektakle
Vladimir