Przeszłość współczesna

Pośród ludzi teatru istnieje przekonanie, jakoby miejsca wystawień artystycznych były zamieszkane przez duchy postaci, aktorów, upersonifikowanych pomysłów... Niewątpliwe dało się to poczuć w czasie premiery „Parad" 9 maja bieżącego roku, która to odbyła się na Zamku w Łańcucie, miejscu, gdzie wystawione zostały oryginalne sceny Jana Potockiego.

Uczucie to było niezwykłe, jakby czas faktycznie cofnął się, zatrzymał, a potem ruszył zupełnie od nowa. Podczas spektaklu wielokrotnie zastanawiałam się, czy w którymś momencie aktorzy faktycznie stoją w dokładnie tych miejscach, w których stali niegdyś odgrywani przez nich ludzie, czy wymieniają kroki z duchami, które jeszcze raz postanowiły zawitać na swojej scenie.

Sztuka zaczęła się spokojnie, opowiadaniem o sytuacji kraju, miejscu i familii oraz wprowadzeniem postaci. Ta część rozegrała się na Sali Balowej, na niewielkiej scenie zmieścił się jedynie gustownie nakryty stół. Urzekająca była niezwykła dbałość o detal w kostiumach (za nie i scenografię odpowiedzialny był Łukasz Mleczak), które przedstawiały zdobne stroje z epoki.

Poznaliśmy Izabellę z Czartoryskich Lubomirską (Mariola Łabno-Flaumenhaft), Aleksandra Sapiechę (Paweł Gładyś), jego żonę Annę Sapiechę z Zamoyskich (gościnnie Aleksandra Perek), duchownego- Louis Hector Honore Maxime de Sabran (Robert Żurek) oraz służbę; Pietrka (Piotr Napierała) i Rozynę (Kaja Kozłowska-Żygadło). Usiedli przy stoliku, twarze przyodziane w sztuczne uśmiechy, i rozpoczęli kurtuazyjną rozmowę w oczekiwania na spóźnionego kuzyna. Dosyć długą chwilę po nich do rozmowy dołączył wreszcie wyczekiwany Jan Potocki(gościnnie Maciej Karbowski), który wracał właśnie z podróży do Francji, dotkniętej rewolucją. Pierwsza część trwała zaledwie 20minut, jednak doskonale wprowadziła klimat znudzonego, arystokratycznego środowiska, które, tak jak Izabella Lubomirska, „Nie potrzebuje sceny, żeby grać".

Ta okryta płaszczykiem komizmu wypowiedź była tak naprawdę dosyć gorzką refleksją na temat polskiej szlachty z okresu zaborów. Grali bez sceny, odwracali wzrok od losów ojczyzny, żyli dla zabawy i odsuwali od siebie udręki. Chociaż sytuacja przedstawiona na scenie miała miejsce ponad 250 lat temu, zarzut co do ignorancji i własnej kreacji świata przez bogatych zdaje się do bólu aktualny.

Namówiony przez ciotkę Potocki zgodził się napisać scenariusze do kilku scenek w duchu rzymskiej komedii i powstałej na jej gruncie komedii dell'arte, a aktorami w nich mieli pozostać członkowie familii. Na tę część cała publiczność zaproszona została do Wozowni, co wymagało przejścia przez park w procesji, którą prowadziła służącaRozyna. Śpiewała na zmianę z Pietrkiem, niosąc jednocześnie na plecach głośnik pielgrzymkowy.

To zadanie aktorskie zasługuje na zupełnie osobne, gromkie brawa, gdyż było niezwykle ciężkie fizycznie, a jednak Kaja poradziła sobie znakomicie, utrzymując uwagę i dobry humor widowni, która nieśmiało odpowiadała cichym śpiewem i nuceniem na jej piosnkę. Nigdy wcześniej nie byłam w Wozowni Zamkowej, więc ogromne wrażenie zrobiła na mnie nie tylko pięknie zrekonstruowana i oświetlona scena, ale także oryginalny wystrój wnętrza.

Konwencja teatru w teatrze otworzyła zupełnie nowe pole interpretacji tekstu; zarówno w odniesieniu do XVIII wiecznej szlachty, jak i do ludzi współczesnych. Te improwizowane zabawy arystokracji to dla widzów doskonała rekonstrukcja klasycystycznych scenek komediowych. Nawet takie elementy jak oświetlenie sceniczne (od dołu, z krańców podestu) pozwalały zaobserwować wyzwania, przed którymi stawali ówcześni aktorzy. Widać było dokładnie, w którym miejscu światło padało w sposób najbardziej korzystny i oświetlało całą sylwetkę, a kiedy układało się tak, jak podczas opowieści grozy z latarką. Było to niezwykle ciekawe, zobaczyć na własne oczy, jak mały zakres ruchu mieli aktorzy na oświeceniowych scenach.

Z początku niewinne zabawy, które na zmianę odgrywały i reżyserowały kreacje postaci, miały lekki charakter, operowały klasycznymi maskami komicznymi, takimi jak przebiegły, łasy na pieniądze sługa, para kochanków, stary ojciec, a obowiązkowymi elementami akcji stały się intryga i typowe dla komedii klasycystycznych pozytywne zakończenie. Z czasem jednak scenkom tym zaczął towarzyszyć bardziej polityczny charakter, a niemądre spory zastąpiły starcia o wartości i przekonania. W momencie największego napięcia akcję przerwała Izabella Lubomirska, wnosząc na scenę własny tekst. Ponownie zganiła przy tym Potockiego, mówiąc, że istotą teatru jest zabawa i cieszenie oczu oraz uszu widza.

Teatr polityczny, teatr żywy i aktualny został zepchnięty na bok, na rzecz uciechy towarzystwa. Aktorzy zeszli ze sceny, a widzowie zostali z Pietrkiem i jego rozważaniami na temat zawodu aktora i deklamacjami losowych partii z różnych dramatów Szekspira. Ta część pozostawiła po sobie pewien niedosyt. Tak jak pisałam, ostatnia scena Potockiego została przecież zerwana w momencie kulminacyjnym, a kolejna partia mówiona jedynie na chwilę uspokoiła rodzące się już w publiczności napięcie.

Emocje ostygły tylko na tyle, by ponownie odbyć drogę z Wozowni do Zamku, na Salę Balową, gdzie miała odbyć się trzecia, ostatnia część sztuki. Już na wejściu zaskoczył mnie zupełnie inny wygląd przestrzeni scenicznej, w której centrum stał ekran do projekcji, a zgaszone światło w połączeniu ze specyficzną muzyką wprowadziły nastrój grozy, oczekiwania na coś, co zostało już subtelnie zaznaczone w poprzednich częściach.

Rozpoczęła się projekcja. Na ekranie migotały czarno- białe postaci, symbole z historii. Antyczni mędrcy, zaborcy, polscy władcy i szlachcice, a także osoby, które w moim odczuciu były personifikacjami lęku, nieuchwytnej, ale upragnionej wolności, wiedzy... W tej świetnej projekcji Nikodema Dybińskiego znaczący i niezwykle symboliczny był właśnie ten kolejny plan, czwarta władza przekazu. Tak bliski i tak daleki zarazem. W dialog z postaciami z ekranu wchodził Jan Potocki. On jako jedyny był wówczas na scenie fizycznie, z przewiązanymi oczami i sznurem na szyi.

„Ostał się ino sznur", aż chciało się rzec. W tle, za półprzejrzystym obrazem rozegrała się scena, paralelna do tej z początku. Mimo identycznych kwestii, nabrała sarkastycznego tonu. Wciąż czekali, ale na co, na kogo, i co ważniejsze, po co? W tej wizji upadek Rzeczpospolitej był jednak nieunikniony.

Premiera „Parad" była niezwykłym spacerem po miejscach, przestrzeniach i w czasie. Jednocześnie bawiła i napominała, dawała i zabierała nadzieję. Staranna dramaturgia (Jan Łuć) skomponowała ze sobą wszystkie sceny, prezentując przejrzystą i piękną całość. Sztuka przysłaniała wzrok swą lekkością i komizmem, by na końcu brutalnie ściągnąć z oczu utkaną z ułudy opaskę.

Tak właśnie wygląda rzeczywistość, a zadaniem teatru jest istnieć w niej, nie obok. Rozegrany wielowymiarowo spektakl zrównoważył w sobie ciekawą fabułę, głębokie refleksje i różne koncepcje sceniczne, jako przykład doskonałego synkretyzmu.



Emilia Pospieszny
Dziennik Teatralny Podkarpacie
12 maja 2025