Przychodzi Baba Merle do lekarza Tyma...

...i dowiaduje się, że ma chorą prostatę! "A skąd ja w ogóle nagle mam prostatę?" - pyta. "Nie wiem - odpowiada doktor - ja w to nie wnikam. Jako lekarz stwierdzam, że ten organ jest chory po prostu."

Tak zaczyna się nowy projekt warszawskiego Teatru Polonia – Dżdżownice wychodzą na asfalt, napisane i wyreżyserowane przez Stanisława Tyma. Miłośników kabaretu, Misia i Rejsu na pewno ucieszy wiadomość o tej premierze. Zapowiada się naprawdę wesoły wieczór, w końcu Tym bawi już kilka pokoleń, a filmy przez niego tworzone dawno zdobyły miano kultowych. Ta kabaretowa marka sama w sobie, nie potrzebująca żadnej dodatkowej reklamy, rozśmieszała już na konferencji prasowej, kiedy to Tym oznajmił „Półtorej godziny minie wam jak z bicza strzelił, ale najważniejsze jest to, że bilety są strasznie drogie. Nie warto zatem przepuścić takiej okazji”. I tutaj bym polemizowała. 

Premiera „spektaklu” następuje na ogół wtedy, gdy twórcy mają coś nowego do pokazania. Tymczasem Dżdżownice składają się w większości ze starych skeczy. Dość powiedzieć, że wieczór zaczyna się od znanej wszystkim od wielu lat, za sprawą serwisu youtube, scenki „Przychodzi baba do lekarza”. Jest to początek przedstawienia, więc akurat te dowcipy jeszcze śmieszą, chociaż w gruncie rzeczy spodziewałam się po Tymie czegoś bardziej zabawnego niż parodiowanie lekarza, mówiącego o szkodliwości używek, a jednocześnie samemu palącym i pijącym. Niestety, potem jest coraz gorzej. Przede wszystkim, brakuje inteligentnego humoru uderzającego w życie polityczne i społeczeństwo – a są to przecież tematy, które obfitują w absurdalne momenty, jakby już gotowe do wystawienia na deskach kabaretu. Jedną z niewielu aluzji do lokalnej polityki jest trawestacja słynnego okrzyku Zbigniewa Ziobry odnośnie Doktora G. „Ten pan już nigdy nikogo nie zabije!”. Niestety, jeden dobry pomysł to moim zdaniem za mało, by urządzać wieczór kabaretowy z biletami po 65 zł.  

Osiemdziesiąt minut wcale nie mija jak z bicza strzelił. Wieje nudą i można odczuć ogromny niedosyt ciętych ripost, aluzji do bardziej aktualnych niż sprawa Mirosława Garlickiego problemów politycznych. Spektakl nie broni się też jako benefis, pewne podsumowanie Stanisława Tyma, Zofii Merle i akompaniującego im na fortepianie Andrzeja Jerzego Derfla. Większość skeczy to dowcipy, które równie dobrze można samemu przeczytać w domowym zaciszu, bez wychodzenia do teatru. Pomimo całego swojego uroku, Stanisław Tym raczej smuci niż bawi, gdy śpiewa piosenkę... więcej w tym nostalgii za dawną świetnością niż wesołości. Pewne nadzieje rokuje scena, gdy Zofia Merle zajada się tortem w takt muzyki. Jej miny są naprawdę przekomiczne, jednak wyłącznie przez pierwsze 30 sekund. Pomysł przeciągnięty do 5 minnut jest już nużący, a wspaniała pointa Merle „Jem, ile chcę i ważę, ile chcę” zupełnie w ten sposób blednie. 

Kimże ja jestem, by krytykować twórcę kultowych filmów PRL-u, prześmiewcę, wspaniałych artystów Studenckiego Teatru Satyryków? Wobec nich zawsze będę chylić czoła, ale prawa kabaretu są bezlitosne. Pozostaje mi czekać na bardziej dopracowane, pełne świeżych pomysłów i godne ich autorów spektakle.



Maria Paska
Dziennik Teatralny Warszawa
13 marca 2009